- Najbardziej żałuję, że przegraliśmy referendum, że go nie wygrałem, prawdopodobnie mogliśmy przeprowadzić lepszą kampanię i lepsze negocjacje [zmiany warunków członkostwa w UE] – mówił były premier Wielkiej Brytanii David Cameron kilka lat po głosowaniu, w który 52 proc. obywateli Zjednoczonego Królestwa opowiedziało się za wyjściem z Unii.
Tragiczne jest to, że Cameron wcale nie musiał referendum rozpisywać, chciał tylko uciszyć kopiących dołki pod nim eurosceptyków w łonie własnej partii. Podobnie jak premier Mateusz Morawiecki, który skierował do TK pani Przyłębskiej wniosek o potwierdzenie prymatu polskiego prawa nad unijnym tylko po to, by uciszyć przedstawiających go jako miękiszona ziobrystów.
Czytaj więcej
W krótkim okresie grozi nam zablokowanie pieniędzy z unijnego Funduszu Odbudowy. W dłuższym – pogorszenie klimatu dla rozwoju biznesu i ograniczenie nowych inwestycji.
Wprawdzie rozprawa na Szucha to nie referendum polexitowe (nota bene prof. Łętowska ostrzega, że do polexitu wystarczy zwykła ustawa), ale eksperci ostrzegają, że konsekwencją wyroku może być rozłożone na raty „wypadnięcie” Polski z UE, a przynajmniej odcięcie od kasy z Brukseli. Komisja Europejska już oświadczyła, iż „nie zawaha się skorzystać z uprawnień przysługujących jej na mocy Traktatów, w celu ochrony jednolitego stosowania prawa Unii i jego integralności”. A przewodniczący Parlamentu Europejskiego David Sassoli ogłosił, że „werdykt w Polsce nie może pozostać bez konsekwencji. Prymat prawa UE musi być niepodważalny. Naruszanie go oznacza podważanie założycielskich podstaw naszej Unii”. Reakcja jest stanowcza, bo UE nie może sobie pozwolić na to, by każde z 27 państw interpretowało unijne prawo po swojemu, co prowadziłoby do stopniowego rozpadu wspólnego rynku europejskiego na 27 oddzielnych ryneczków krajowych.
Czy Bruksela może dyscyplinować rząd Morawieckiego? Jedynym językiem, który „dobra zmiana” rozumie, są pieniądze – po pierwsze z Funduszu Odbudowy (na Krajowy Plan Odbudowy), a po drugie z siedmioletniego budżetu Unii. W sumie to owe 770 mld zł, których zdobyciem PiS już zdążył się pochwalić na setkach billboardów w całym kraju.