To miejsce to Sankt Petersburg (wtedy Leningrad), w którym przyszły prezes Gazpromu urodził się przed 48 laty. Pochodzi z rodziny o niemieckich korzeniach, choć świadczy o tym jedynie niezruszczone nazwisko.
W latach breżniewowskiej stagnacji młody Miller wybrał do studiowania kierunek i uczelnię, które pomogły mu w przyszłej oszałamiającej karierze. Studiował ekonomię w Leningradzkim Instytucie Ekonomiczno-Finansowym. Tutaj też obronił pracę doktorską i zetknął się ze środowiskiem klubu Synteza – postępowych ekonomistów skupionych wokół Anatolija Czubajsa.
Jednak to spotkanie z innym leningradczykiem zdeterminowało życie i karierę Millera. W 1991 r. trafił do pracy w miejskim ratuszu. I spotkał tu byłego kagiebistę Władimira Putina. Był on przez pięć lat szefem Millera w wydziale kontaktów z zagranicą. Miller jako zastępca Putina tworzył pierwsze strefy ekonomiczne w mieście. Ściągnął tam takie giganty jak Coca-Cola i Gillette oraz największy browar Rosji Baltika (teraz Carlsberg) i Dresden Bank.
W 1996 r. mer Anatolij Sobczak przegrał wybory i jego drużyna się rozpadła. W 2000 r. Miller został wiceministrem energetyki, co niewątpliwie zawdzięczał dobrej pamięci swojego byłego zwierzchnika, a nowego prezydenta Rosji Władimira Putina.
Według ekspertów to właśnie Miller wynegocjował wtedy z OPEC utrzymanie wysokiej ceny ropy. Nic dziwnego, że w 2001 r. miał zostać ministrem energetyki. Ale, ku zaskoczeniu wielu, odmówił. Dostał bowiem, i o tym wiedziało niewielu, życiową propozycję. 30 czerwca został wybrany na prezesa Gazpromu, największego koncernu Rosji i światowego lidera w produkcji gazu. I nie miało znaczenia, że o gazie nie wiedział nic, nie znał się na jego wydobyciu i rynkach. Najważniejsze było, że Miller to człowiek Putina.