Rz: Czy dzisiaj branża odzieżowa, także w segmencie luksusowym, nie jest zbyt zależna od Azji? Zlecana jest tam spora część produkcji, to także najszybciej rosnące rynki od strony popytu. Tamtejsi konsumenci mają jednak nieco inne gusty. Czy z tego powodu nie zmienią się także oferty w europejskich sklepach?
Oczywiście nie można zapominać o Azji, ale dzisiaj w szczególności chodzi o Chiny. Jako grupa mamy tam już 290 sklepów. Styl jest uniwersalny, ale nie mogę wykluczyć, że tamte rynki wywrą choćby na Europejczyków spory wpływ. Może nie będziemy dla nich specjalnie projektować, ale Chiny już dzisiaj są mocarstwem. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że wpływają na nasze codzienne życie tu, w Europie. Zmiany już są, ale nie zdajemy sobie z nich sprawy. W Europie w latach 60., też często nie zdając sobie z tego sprawy, adaptowaliśmy wiele amerykańskich wzorców. Stany Zjednoczone też się pod naszym wpływem zmieniały i wspólnie wypracowaliśmy model wygodny i odpowiedni dla obydwu stron. To, co się dzieje teraz, jest podobne.
Max Mara Fashion Group od momentu powstania należy do rodziny Maramotti. Dzisiaj jednak, zwłaszcza na rynku luksusowym, coraz bardziej umacniają się wielkie koncerny, jak LVMH czy PPR. Czy za dziesięć lat to one, a nie firmy rodzinne, będą robić wielką modę?
Obchodziliśmy niedawno 150. rocznicę zjednoczenia Włoch, świat ma kilka miliardów lat. To, co stało się w Japonii, czy wydarzenia w Afryce to było kompletnie nie do przewidzenia. Dlatego śmieszą mnie jakiekolwiek prognozy, co będzie się działo za kilka lat. Wykonujemy po prostu swój zawód i przy tym zostańmy. Nie jesteśmy firmą giełdową, co nakładałoby szereg dodatkowych obowiązków. Nie musimy zamykać bilansów co kwartał. Po prostu robimy swoje, nie musimy się ścigać z terminami. Dla każdej rodziny tego typu biznes jest ważny, ale to nie cel sam w sobie.
Nie sądzę, żeby to się miało zmienić. Dalej się rozwijamy, na świecie mamy już około 2260 sklepów, w grupie mamy 21 marek i kolekcji.