Uważam, że warto byłoby najem instytucjonalny wprowadzić jako funkcję w planach miejscowych. Oczywiście pojawi się wtedy dyskusja, czy można wtedy oferować wynajem z dojściem do własności czy jednak nie. Wyzwań jest bardzo dużo i pokazuje to praktyka.
Korzystając z miejscowych planów i chociażby zapisów nakładających na działki przeznaczone pod funkcje mieszkaniową współczynnik parkingowy 1,1 czy 1,2 – co oznacza, że na jedno mieszkanie przypadać ma ponad jedno miejsce postojowe – widzimy, że w rzeczywistości tych miejsc w przypadku najmu instytucjonalnego naprawdę nie potrzeba tak wiele, bo w zależności od miasta operujemy na współczynniki 0,5–0,7. Wykonujemy zatem nadmierną liczbę miejsc parkingowych, co jest kosztotwórcze i przekłada się na cenę wynajmu.
Coraz częściej w dyskursie publicznym padają stwierdzenia, że wysokie ceny mieszkań na rynku pierwotnym to nie tylko „zasługa" drożejących materiałów budowlanych i kosztów pracy, ale i wina „hurtowników", czyli funduszy, które wykupują od deweloperów całe bloki, a nawet osiedla. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem?
Uważam, że jest to mit. Oczywiście pojawiają się różne opinie. Sytuację wpływu PRS na rynek mieszkaniowy można porównać do wlewania gorącej wody z czajnika do basenu. Jeśli wleje się ją w konkretnym miejscu, to woda zrobi się w nim trochę cieplejsza, ale cały basem przez to cieplejszy nie będzie. Operując dziś językiem liczb, trzeba wskazać, że fundusze są na etapie rozwoju. Zasoby liczone są w kilku tysiącach. Porównując to do ok. 1,2 mln mieszkań, które są aktualnie w wynajmie, te wartości są więc żadne.
Nawet jeżeli w przeciągu tej dekady liczba mieszkań w najmie instytucjonalnym przekroczy próg 100 tys., to w tym czasie te 1,2 mln pójdzie w kierunku 1,4–1,5 mln. Wpływ PRS na rynek znowu nie będzie więc wielki. Natomiast rzeczywiście potrafię sobie wyobrazić, że gdzieś lokalnie – w kategorii dzielnicy czy mniejszego miasta – jakiś wpływ najmu instytucjonalnego będzie odczuwalny. Nadal jednak rozmawiamy jak nie o promilach to o procentach.