Tina tańczy pod sufitem

W poniedziałek i we wtorek w hali 02 World w Berlinie gwiazda serwowała fanom podróż w czasie: były przeboje, najsłynniejsze sukienki i legendarna przejażdżka na Tinamobile

Aktualizacja: 24.05.2023 21:19 Publikacja: 27.01.2009 18:13

Tina Turner

Tina Turner

Foto: Materiały Promocyjne

Trudno uwierzyć w istnienie Tiny Turner – mitycznej babci rocka, która dzięki muzyce podźwignęła się z dna i uwodziła stutysięczne tłumy. Trzeba zobaczyć ją zwieszoną kilkanaście metrów nad głowami wielbicieli, bez zabezpieczeń, nietrzymającą się nawet poręczy. Balansuje na wysokich szpilkach, rozkłada ramiona i uśmiecha się, gdy my skandujemy refren "Nutbush City Limits".

To jedna z niewielu piosenek, które napisała sama. Żadna mieścina w Tennessee nie doczekała się takiej reklamy jak maleńkie Nutbush, gdzie Tina dorastała i dyscyplinowana przez babcię baptystkę śpiewała w kościelnym chórze. Turner nie mogłaby zajść wyżej, także dosłownie, bo słynna maszyneria zwana Tinamobile wywindowała ją niemal pod sufit berlińskiej hali.

Czytaj więcej

Nie żyje Tina Turner

Scenariusz jest ten sam od ćwierć wieku: po blisko dwóch godzinach widowiska Tina wybiega na scenę w czarnych spodniach i białej koszuli. To znak, że jest już odprężona, gotowa na ostatni akt wieczoru. Zatrzymuje się przy niepozornej balustradzie. Nagle podłoga wokół niej zaczyna się unosić, a długi wysięgnik wywozi ją w tłum na okrągłym balkoniku. Ludzie piszczą i krzyczą, wyciągają ręce, kobiety gramolą się mężczyznom na ramiona, byle być bliżej. Bliżej czego? Nie sposób opisać Tiny podczas koncertu. Lśni od potu, dyszy, ale nie słabnie. Niesie ją jakaś niewytłumaczalna siła. Bo przecież Turner niebawem skończy 70 lat i w głowie się nie mieści to, co wyprawia: opuszcza balkonik i biegnie w szpilkach po wąskim wysięgniku, zatrzymuje się w połowie i tańczy!

Ucieczka w patos

Ten taniec to odzwierciedlenie jej śpiewu – nie ma choreografii ani planu, jest erupcja emocji i zmysłowości. W refrenach zaciska pięści, w zwrotkach maszeruje, raz po raz wyrzucając którąś z nóg w powietrze. Jej gesty nie są subtelne, przeciwnie – surowe, niemal wulgarne. Ale gdy uderza rękoma o biodra i w sukience ledwie zakrywającej pośladki śpiewa erotyczną "Steamy Windows", bledną wszystkie soulowe diwy od Arethy Franklin po Beyoncé. Tylko w tych nieokiełznanych i dzikich ruchach zachowała się Turner z początków kariery, reszta: pompatyczna oprawa wieczoru, rockowe gitary i popowe melodie są ucieczką od przeszłości.

Choć o jej małżeństwie z Ike'em Turnerem można powiedzieć wiele złego, to wspólnie nagrali najwspanialsze piosenki. Tina nie wykonuje ich od ponad 30 lat. W solowym repertuarze zamiast pionierskich soulowych nagrań ma m.in. serię monumentalnych utworów zaaranżowanych z typowym dla lat 80. kiczem i patosem. "Typical Male" i "Better Be Good to Me" nie zestarzały się szlachetnie, ale Turner nie zdecydowała się na zmianę aranżacji, bo zaplanowała dla nas podróż w czasie.

Nowe wcielenie

Nie wszystkie eksponaty jej muzycznego archiwum warto pokazywać. W Berlinie konsternację wywołała "Acid Queen", kuriozalny epizod w karierze Tiny – pamiątka po roli Królowej Kwasu w psychodelicznej rock-operze "Tommy". Ale najgorsze nastąpiło potem. Kto pamięta udział Turner w filmie ""Mad Max", ten wie, że jako bezlitosna Entity prezentowała się odpychająco. Tyle że tego wymagała rola, zresztą udana. Trudno zgadnąć, dlaczego teraz do filmowej "We Don't Need Another Hero" wyszła w identycznej sukience - kolczudze i monstrualnej peruce. I kto wpadł na pomysł, by towarzyszył jej Murzyn olbrzym w rycerskiej zbroi. Ten fragment koncertu przypominał wizytę w muzeum historii naturalnej i traumatyczne spotkanie z dinozaurem. Szczęśliwie po chwili kurtyna opadła, a widzowie mieli pół godziny, by dojść do siebie.

W drugim akcie Turner była już inna, jakby po raz kolejny odrodzona, lepsza niż w poprzednim wcieleniu. Uciekła od Ike'a, gdy miała dość bicia i depresyjnego soulu, chciała być jak The Beatles i Stonesi – rockandrollowa, radosna. Tylko rock mógł pomieścić jej energię. Kiedy w Berlinie śpiewała bitelsowską "Help" w akustycznej wersji, zastanawiałam się, po co jej w ogóle mikrofon. Trzymała go na kolanie, ponad pół metra od ust. Założyła nogę na nogę, pochylała się, przeponę miała ściśniętą, a i tak od siły jej głosu aż świszczało w uszach.

Mary w złotej mini

Przejmujące było wykonanie "Let's Stay Together" Ala Greena. Piosenka przypomina gorącą przemowę w obronie miłości, dzięki niej Turner wróciła w 1984 r. na listy przebojów – maltretowana kobieta i zapomniana gwiazda śpiewała: "Zostańmy razem, będę cię kochać na wieczność, na dobre i złe, w szczęściu i smutku". Wróciła, by świętować gigantyczny triumf. Ponoć na przełomie lat 80. i 90. stutysięczne stadiony z łatwością zapełniała tylko ona, Rolling Stonesi i Jan Paweł II. W berlińskiej arenie, wypchanej po dach, zmieściło się tylko 17 tysięcy fanów, ale swą zwycięską "Simply the Best" Turner prezentowała z wielką mocą – całemu światu.

Najwspanialsza, jak zawsze, była w "Proud Mary", gdy – ustawiona w rzędzie z tancerkami – nurkowała w powietrzu i kręciła młynki rękoma. Tak jak w latach 70., miała na sobie złotą sukienkę mini. Zniknęła na chwilę w garderobie, wróciła w spodniach i koszuli, by zabrać nas do początku – Nutbush. I żeby pożegnać się kojącą balladą "Be Tender with Me Baby". Jakby wiedziała, że musi nas łagodnie wyprowadzić z ekstazy do rzeczywistości. Na zewnątrz i tak nikt nie uwierzy w to, co widzieliśmy.

Trudno uwierzyć w istnienie Tiny Turner – mitycznej babci rocka, która dzięki muzyce podźwignęła się z dna i uwodziła stutysięczne tłumy. Trzeba zobaczyć ją zwieszoną kilkanaście metrów nad głowami wielbicieli, bez zabezpieczeń, nietrzymającą się nawet poręczy. Balansuje na wysokich szpilkach, rozkłada ramiona i uśmiecha się, gdy my skandujemy refren "Nutbush City Limits".

To jedna z niewielu piosenek, które napisała sama. Żadna mieścina w Tennessee nie doczekała się takiej reklamy jak maleńkie Nutbush, gdzie Tina dorastała i dyscyplinowana przez babcię baptystkę śpiewała w kościelnym chórze. Turner nie mogłaby zajść wyżej, także dosłownie, bo słynna maszyneria zwana Tinamobile wywindowała ją niemal pod sufit berlińskiej hali.

Pozostało 86% artykułu
Muzyka popularna
Jazztopad: jazzmani zagrają w mieszkaniach melomanów. Nowa fala jazzu we Wrocławiu
Muzyka popularna
Jacob Collier, uczeń Quincy Jonesa, wystąpi w Łodzi
Muzyka popularna
Nie żyje Quincy Jones – gigant XX wieku
Muzyka popularna
Nie żyje Quincy Jones, producent „Thrillera” i „We Are The World”
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Muzyka popularna
The Cure: mistrz muzyki cmentarnej ma kłopot z tekstami
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje