Trudno uwierzyć w istnienie Tiny Turner – mitycznej babci rocka, która dzięki muzyce podźwignęła się z dna i uwodziła stutysięczne tłumy. Trzeba zobaczyć ją zwieszoną kilkanaście metrów nad głowami wielbicieli, bez zabezpieczeń, nietrzymającą się nawet poręczy. Balansuje na wysokich szpilkach, rozkłada ramiona i uśmiecha się, gdy my skandujemy refren "Nutbush City Limits".
To jedna z niewielu piosenek, które napisała sama. Żadna mieścina w Tennessee nie doczekała się takiej reklamy jak maleńkie Nutbush, gdzie Tina dorastała i dyscyplinowana przez babcię baptystkę śpiewała w kościelnym chórze. Turner nie mogłaby zajść wyżej, także dosłownie, bo słynna maszyneria zwana Tinamobile wywindowała ją niemal pod sufit berlińskiej hali.
Czytaj więcej
Scenariusz jest ten sam od ćwierć wieku: po blisko dwóch godzinach widowiska Tina wybiega na scenę w czarnych spodniach i białej koszuli. To znak, że jest już odprężona, gotowa na ostatni akt wieczoru. Zatrzymuje się przy niepozornej balustradzie. Nagle podłoga wokół niej zaczyna się unosić, a długi wysięgnik wywozi ją w tłum na okrągłym balkoniku. Ludzie piszczą i krzyczą, wyciągają ręce, kobiety gramolą się mężczyznom na ramiona, byle być bliżej. Bliżej czego? Nie sposób opisać Tiny podczas koncertu. Lśni od potu, dyszy, ale nie słabnie. Niesie ją jakaś niewytłumaczalna siła. Bo przecież Turner niebawem skończy 70 lat i w głowie się nie mieści to, co wyprawia: opuszcza balkonik i biegnie w szpilkach po wąskim wysięgniku, zatrzymuje się w połowie i tańczy!
Ucieczka w patos