Biorę do ręki – i od razu uderza fala gorąca. W „Podglądzie" czuję emocje. Seks, pospieszny oddech, jakieś zażenowanie, niedokończenie, niezaczęcie nawet. Jesteśmy wsadzeni w środek akcji, której początkowo nie rozumiemy. Na końcu tym bardziej nie, bo się urywa. Wydaje mi się, że znam te sytuacje z kina. Takiego z pradziejów: nowa fala, lata 60., wyzwolenie seksualne, pogoń za doznaniami, żadnych zobowiązań.
Daniel Chmielewski i Marcin Podolec doskonale czują te klimaty. Pierwszy z wymienionych – autor scenariusza, drugi – autor rysunków zaglądają ludziom pod kołdry i prześcieradła, ale nie puszczają żadnych plotek w obieg. Współczują i współodczuwają. Są obiektywni. Są obiektywami, zoom to na anonimowych ludzi. Daniel Chmielewski szkicuje scenariusz jak Godard czy Chabrol. Marcin Podolec rysuje czarno-białe sceny jakby filmował kamerą z ręki: szybko i „niestarannie". Zamiast kamery – cieniuteńki pisak, którym prowadzi nerwową kreskę, nie dbając o nadmierną precyzję; zaczernia płaszczyzny, zaznacza cienie. Cienkopis wygodny dla tych, którym się spieszy i którzy nie dbają o „ciężar" dzieła. Podolec jest zintegrowany z pisakiem, pisak z Podolcem. I rozumie się bez słów z Chmielewskim. Dlatego od pierwszego wejrzenia na „Podgląd" robi się nieswojo.