Andruchowycz to pisarz doskonale znany i ceniony w Polsce, bodaj najpopularniejszy autor ze swojego pokolenia – pierwszego, które poznawaliśmy nad Wisłą już bez cenzury po rozpadzie Związku Sowieckiego. Szanowany za twórczość poetycką, eseistyczną, powieści (choćby „Moscoviadę”, „Rekreacje” czy „Perwersję”) oraz osobiste miniatury prozatorskie – „Leksykon miast intymnych” oraz „Kochanków Justycji”. Zaprzyjaźniony z Polską nie tylko jako pisarz, ale również jako tłumacz Czesława Miłosza i Brunona Schulza oraz muzyk – nagrywał albumy jako wokalista m.in. z Mikołajem Trzaską czy zespołem Karbido.
Niełatwo jest nakreślić fabułę „Radia nocy”, bo poszczególne wątki pokrywają się tylko częściowo, a rozdziały stanowią jakby warianty losów Josypa Rotskiego, który niczym Żyd Wieczny Tułacz pojawia się w kolejnych okolicznościach i miejscach Europy – raz jako bohater prozy, a kiedy indziej jako narrator dziennika czy postać odnalezionego dramatu.
W jednym miejscu jest podstarzałym muzykiem, sierotą po punk rocku, któremu czasem jeszcze uda się poderwać młodą fankę muzyki gitarowej. Gdzie indziej siedzi w szwajcarskim więzieniu, bardziej przypominającym kurort czy sanatorium, aniżeli ciupę. Tam poznaje Jeffreya Subbotnicka, amerykańskiego przekręcierza z gatunku tych największych, który właśnie szykuje się do poważnej operacji.
Mafia czy reżim?
Był też i Josyp Rotski uczestnikiem rewolucji w swojej ojczyźnie. Na pewnym placu przygrywał na pianinie gromadzącym się tam zimą demonstrantom, do których strzelają snajperzy z oddziału B. Skojarzenia z kijowskim Majdanem oczywiście na miejscu. Podczas rewolucji dostał się w łapy Reżymowców, którzy połamali mu palce, więc już nie gra tak jak kiedyś i żyje w kompleksie odebranego przemocą talentu. Oprócz Reżymowców trzeba też uważać na Mob (mafię), ale czym się różnią od tych pierwszych – nie do końca wiadomo. Dostaliśmy więc powieść niełatwą, wymagającą uważnej lektury, powrotów do wcześniejszych fragmentów, idącą w poprzek czytelniczych przyzwyczajeń. Postmodernistyczną, nielinearną, z bohaterem, który co rozdział ulega dekonstrukcji. Roi się tu od odwołań do kultury popularnej, mitologii, muzyki rockowej, historii literatury i geografii Europy.
Jest też mnóstwo autocytatów, bo Andruchowycz mruga do swoich wiernych czytelników. Mamy też miłość, złamane serca, nagłe zauroczenia. Po prostu wszystko wszędzie naraz. Całość jest mocno podlana erotyką, w specyficznym, niezbyt poprawnym wydaniu (dziś by powiedziano – dziaderskim), za co Andruchowycz oberwał od krytyczki Kingi Dunin („to jeszcze takiego mamuta wygrzebanego z patriarchalnej zmarzliny można gdzieś spotkać?”).
Zgoda prekoitalna
Andruchowycz zdaje się jednak świadomie prowokować, szturcha postępowy Zachód (np. ulicę Szamberierską w Nosorogach przemianowano na ul. Grety Thunberg) albo pisze o ZPK – „zgodzie prekoitalnej”, którą muszą złożyć kochankowie, a którą weryfikuje WET – Wysoki Eksperymentalny Trybunał złożony z aktywistów i autorytetów moralnych.