Jego najnowsze „Zapiski z Homs" początkowo sprawiają wrażenie wojskowych raportów, a nie dziennika reportażysty. Rzadko zdarzają się takie smaczki, takie jak sen, w którym spotkał Michela Foucaulta. W typowy dla siebie sposób Littell wylicza rodzaje i ilość uzbrojenia, opisuje stroje rebeliantów, wymienia dziesiątki nazwisk i ulic. Łatwo się pogubić w ciągu opisów, tras wiodących przez budynki, blokady i posterunki. Z kolejnymi stronami ten gąszcz niuansów schodzi na drugi plan. Przysłaniają go naturalistyczne opisy przemocy, co również jest charakterystyczne dla autora. Przytacza świadectwa tortur, snajperów strzelających do przypadkowych cywilów na ulicach, a także prowokacje reżimowych władz zmierzające do skłócenia rebeliantów na tle różnic religijnych. Okrucieństwa nie brakuje też po stronie rebeliantów, linczujących złapanych członków tajnej policji.
Tak jak w swojej głośnej powieści prezentuje śmierć z jej odrażającą fizjologią, zestawiając to z absurdalnie czułymi obserwacjami (np. gdy opisuje zwłoki chłopca: „sypie mu się wąsik, delikatny puszek"). Jakby przedrzeźniał telewizyjno-tabloidowe relacje, epatujące krwawymi scenami i zdjęciami okaleczonych ciał. W pewnym momencie pada nawet zdanie: „Tym razem to nic poważnego, nie będziemy patrzeć". W końcowej części, wraz z nasilającymi się walkami w mieście, dziennik staje się coraz bardziej rwany i chaotyczny.
Jednak najbardziej uderzająca w „Zapiskach z Homs" jest „multimedialność" walk. Ciągle ktoś pokazuje Littellowi filmiki kręcone na smart- fonach, na których uwieczniono czyjąś śmierć lub zwłoki zabitych „szahidów", czyli męczenników. „W ciągu niecałej godziny zgrali filmiki, sformatowali je i wrzucili na YouTube'a. Linki pojawiają się na Facebooku (...) Abu Bilal udziela wywiadu na żywo dla Orient TV, przez telefon. Abu Lajl przyniósł (...) arkusz ze zdjęciem z Google Earth" – pisze Littell. A na końcu puentuje: „Wszystkie te telefony to muzea potworności".
Popularność autora, mimo że skutecznie chroni swoją prywatność, jest niezwykła. Trudno ją wytłumaczyć jedynie skandalem, nawet popartym dużym talentem.
W Polsce krytycy ciągle wypatrują „polskich Littellów". W zeszłym roku trzykrotnie głosili ich nadejście, mniej lub bardziej słusznie. W „Nocy żywych Żydów" Igor Ostachowicz połączył ironiczną narrację pełną makabry i odniesień do popkultury z tematyką Holokaustu. Jedni byli przerażeni, inni zachwyceni. Podobną drogą poszedł Krystian Piwowarski w zbiorze opowiadań o znamiennym tytule „Więcej gazu, Kameraden!". Ostatnim z „polskich Littellów" został Szczepan Twardoch po premierze „Morfiny", powieści historycznej z czasu II wojny światowej o pogrążonym w objęciach kobiet i morfiny Konstantym Willemannie. Śląski autor zainspirował się wizerunkiem Amerykanina. Do zdjęć pozował w idealnie skrojonej marynarce, przystrzyżony na eleganta, zimno wpatrując się w obiektyw aparatu.
Ta swoista moda na Littella oddaje podziw dla mieszkającego w Barcelonie kosmopolity, który zdołał przełamać tabu w opowiadaniu o Holokauście i schematy wojennych narracji. W dodatku obronną ręką wyszedł spod deszczu krytyki i osiągnął rzadko spotykany w literaturze sukces (także finansowy, prawie milion egzemplarzy „Łaskawych" sprzedano w samej Francji). Z kolei dzięki doświadczeniom reportera wojennego i pracownika organizacji humanitarnych urósł do rangi autorytetu w sprawach konfliktów zbrojnych i polityki międzynarodowej. Nic więc dziwnego, że wielu chciałoby pójść w jego ślady.