Teraz skończyła kolejna ekipa remontowa i pojawiła się nowa nazwa. Oferta skierowana jest do pracowników biurowców w okolicy, którzy chcieliby coś zjeść szybko i w przyjemnych okolicznościach.
Trudno zapałać do tego miejsca miłością od pierwszego wejrzenia. Po pierwsze, już w szyldzie objawia się denerwująca maniera przeciętnego polskiego restauratora, by gdzieś w nazwie upchnąć słowo w języku angielskim. I stąd mamy w podtytule frazę „restauracja self-service”. Pomijam fakt, że restauracja z definicji ma obsługę kelnerską...
Zżymać się można też na przyciemniane szyby w oknach, przez które wnętrze wydaje się ponure i trącące myszką. I na ręcznie wykaligrafowany jadłospis na tablicy wystawionej przed drzwiami, z listą wysokokalorycznych dań obiadowych, codziennie innych, choć podobnych.
W środku lokal sprawia jednak miłe wrażenie. To miejsce zrobione bez fajerwerków, nowocześnie i minimalistycznie w wyciszających kolorach szarości. W głębi umieszczono witrynę z podgrzewanym mięsiwem: kotletami, sznyclami, bryzolami, żeberkami, a tuż obok lodówkę z sałatkami, galaretkami z kurczaka i innymi daniami na zimno, częściowo pozostałymi z oferty śniadaniowej. Na nic się nie czeka, wszystko gotowe do podania. Nic, tylko jedz i pij (kompocik).
Przegląd dań dnia zaczęłam od zup. Pod nazwą żurek zdarzało mi się jeść rozmaite wersje, czasem różniące się od siebie smakiem co najmniej jak pomidorówka od ogórkowej. Ta w Bistro należy do kategorii kisielowatej polewki o nijakim smaku, której honoru bezskutecznie ratować miała połówka jajka i pokrojona w kostkę kiełbasa. Nie spodziewałam się wiele po pieczarkowej, więc mnie nie zawiodła.