George Clooney gdziekolwiek się pojawi, wzbudza entuzjazm tłumów. Do Wenecji przyjechał w świetnej formie. Prasa pisała o jego niedawnym zerwaniu z włoską narzeczoną Elisabettą Canalis, jednak aktor nie wygląda na strapionego. Cztery miesiące temu stuknęła mu pięćdziesiątka, ale nie próbuje farbować lekko siwiejących skroni. Uśmiechnięty, ze znakomitą sylwetką, dojrzewa jak dobre wino.
Jako aktor lubi jeszcze czasem widzów zabawić. Jako reżyser proponuje im poważną rozmowę. Przed dziewięcioma laty w "Niebezpiecznym umyśle" opowiedział o showmanie, który zmienił oblicze telewizji, a jednocześnie był płatnym mordercą na usługach CIA. Znakomite "Good Night and Good Luck" z 2005 roku jest refleksją na temat siły czwartej władzy. Teraz dotyka samej esencji polityki – kampanii prezydenckiej. "Idy marcowe" to ekranizacja wystawianej na Broadwayu sztuki Beau Willimona "Farragut North". Akcja toczy się w czasie preelekcji w stanie Ohio.
– Nie jestem katolikiem ani ateistą. Nie jestem Żydem ani muzułmaninem. Moją religią jest konstytucja Stanów Zjednoczonych – mówi w prologu filmu młody człowiek, patrząc na puste rzędy krzeseł. Kiedy sala się zapełni, tak właśnie zacznie swoje przemówienie gubernator Mike Morris (George Clooney), który stara się o prezydencką nominację partii demokratycznej. Mężczyzna z pierwszej sceny jest jego sekretarzem prasowym (znakomity Ryan Gosling), pełnym zapału i wiary w ideały demokracji. "Idy marcowe" są filmem o utracie niewinności. Jego i Ameryki.
– Żyjemy w trudnym czasie – mówił na konferencji prasowej George Clooney. – Rządy wielu krajów nie dają sobie rady z kryzysem i upadkiem moralności. Kiedy opowiadałem o "Idach...", w wielu miejscach słyszałem: "Przecież to o nas...".