Musiało minąć ponad 60 lat, by wreszcie Opera na Zamku w Szczecinie zdecydowała się wystawić utwór Benjamina Brittena, wielkiej postaci XX-wiecznej sztuki, którego cały dorobek sceniczny jest u nas lekceważony. Gdybyśmy chcieli szukać przyczyn, nasuwa się jedno spostrzeżenie. Dyrektorzy teatrów sądzą, że polska publiczność nie dorosła do finezyjnej, inteligentnej muzyki Brytyjczyka.
W przypadku tej opery kłopot zaczyna się zresztą już przy tytule. „Dokręcanie śruby" nie brzmi atrakcyjnie, Britten nie zajmował się perypetiami ślusarza.
W oryginale „The Turn of the Screw" jest idiomem oznaczającym stan narastającej presji, coraz groźniejszego koszmaru. Polski przekład opowiadania Henry'ego Jamesa, które zainspirowało kompozytora, zatytułowano „W kleszczach lęku". Intrygująco, ale i pretensjonalnie.
Ta opera jest niesłychanie angielska, jak jej tytuł. Do posiadłości na prowincji przybywa młoda guwernantka, by zająć się dwójką dzieci, bo ich jedyny żyjący krewny nie ma czasu. Chłopiec i dziewczynka wydają się mili, ale okazuje się, że interesują się nimi duchy tragicznie zmarłych: służącego Quinta i Miss Jessel.
„Dokręcanie śruby" jest więc horrorem z muzyczną narracją nie mniej precyzyjną niż proza mistrza gatunku Stephena Kinga. Britten zaś przy tym wspaniale dozuje napięcie, zatrudniwszy zaledwie 13 instrumentalistów.