Rzeczpospolita: Przed dwudziestką zdobył pan stypendium sportowe na uniwersytecie, ale po kontuzji barku nie wrócił już na boisko. To było przekleństwo czy błogosławieństwo?
Gregory Porter: Wówczas byłem załamany, bo wszystko wskazywało na to, że mam szanse na zawodniczą karierę w futbolu amerykańskim. Poczułem ogromną pustkę. Na szczęście to zdarzenie obudziło we mnie na nowo fascynację muzyką, która była moją pierwszą miłością. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że to w tej dziedzinie, a nie w sporcie mam szanse na światową karierę.
Mówi pan o ponownej fascynacji. Kiedy zaczęła się pierwsza?
Wyssałem ją praktycznie z mlekiem matki. Od maleńkości mama zachęcała mnie do śpiewu i nazywała „małym śpiewakiem". Była pastorem, więc gdy miałem cztery, pięć lat, gospel był dla mnie chlebem powszednim. Ale nie poprzestawałem na pieśniach w kościele; nuciłem wszystko, od Michaela Jacksona po Steviego Wondera. To mnie uformowało. Śpiew towarzyszył mi całe dzieciństwo, ale w szkole średniej poczułem się przede wszystkim sportowcem. Po kontuzji odnalazłem w muzyce nową tożsamość. Wróciłem do korzeni.
Jednak od tego powrotu do pana pierwszego albumu minęły aż dwie dekady. Dlaczego aż tyle?