Trudne wyzwania i duża satysfakcja

Bogusław Nowak, dyrektor Opery Krakowskiej zdradza, że prowadzenie takiego teatru może być przyjemnością.

Publikacja: 14.09.2017 17:27

Zaczyna pan nowy sezon bardzo ambitnie. Wystawienie „Normy" Belliniego jest wyzwaniem dla każdego teatru.

Bogusław Nowak: To prawda, ale mam nadzieję, że nasi widzowie też uważają, że jesteśmy ambitni. Wierzę jednak, że powstanie spektakl, który i nam sprawi satysfakcję.

Planując każdą premierę, myśli pan bardziej o tym, czy ma pan do dyspozycji artystów, którzy podołają wyzwaniu, czy głównie o tym, na co czeka publiczność?

Przede wszystkim muszę zdradzić, że Opera Krakowska prowadzona jest kolegialnie. Decyzje zapadają w gronie trzyosobowym: Laco Adamik, Tomasz Tokarczyk i ja. I rzeczywiście długo się zastanawiamy, czy stać nas artystycznie na daną premierę. Z reguły odpowiedź jest następująca: w zasadzie tak, ale trzeba jeszcze kogoś dobrać do obsady. Potrzebna jest zatem, jak to nazywam, wartość dodana. W przypadku „Normy" będzie to udział dwóch tenorów; Arnolda Rutkowskiego i Paolo Lardizzone. Zastanawiamy się też, jak sprawić przyjemność naszym solistom. „Norma" jest więc dla Katarzyny Oleś–Blacha, ale i dla pozostałego zespołu. A generalnie rzecz ujmując, od pewnego czasu wkroczyliśmy już na drogę poszukiwań twórczych, a jednocześnie i takich wyborów, które nam samym sprawiają przyjemność. Mamy więc takie tytuły, jak „Miłość do trzech pomarańczy" Prokofiewa czy „Mefistofeles" Boito, a obok tego „Don Pasquale" Donizettiego.

Czy jednak publiczność oczekuje od Opery Krakowskiej sprawdzonych hitów, czy też jest otwarta na utwory nieznane?

Zna pan zapewne opinię, że Kraków jest konserwatywny, także w kwestii wyborów teatralnych. Okazuje się wszakże, że przez ostatnich dziesięć lat podsunęliśmy naszym widzom różne tytuły. Do tych, które już wymieniłem, można przecież dodać choćby „Cesarza Atlantydy" Ullmanna czy „Ariadnę na Naksos" Straussa, a także Wagnera, którego nigdy w Krakowie nie wystawiano. I okazuje się, że publiczność reaguje fantastycznie, sala jest wypełniona niemal do ostatniego miejsca. Zmieniła się zatem świadomość naszych widzów, ale także i nasza, staliśmy się odważniejsi w wyborach repertuarowych.

Na ile pomogło w tym zdobycie długo oczekiwanej własnej siedziby?

Odegrało niezwykle istotną rolę. Systematyczna praca i możliwość codziennego przybycia do tego samego miejsca, fakt, że muzyk zostawia nuty i rano znajduje je nienaruszone na swoim pulpicie – to wszystko składa się na wielki komfort pracy. Wydaje mi się, że dzięki temu także staliśmy się zespołem gotowym do podjęcia najtrudniejszych wyzwań. A więc rozwinęliśmy się. Takich dzieł jak „Miłość do trzech pomarańczy" nie bylibyśmy w stanie wystawić wtedy, gdy byliśmy teatrem bez własnego gmachu.

Kiedy Opera Krakowska krążyła między Teatrem im. Słowackiego a starą sceną przy ulicy Lubicz, miał pan w głowie utwory, o których marzył?

Oczywiście, od dawna marzyłem właśnie o Wagnerze czy „Mefistofelesie" Boito. Ale kiedy myślałem o teatrze, który wreszcie zostanie zbudowany, to przede wszystkim chciałem, by był miejscem, w którym każdy, kto przyjdzie, znajdzie powód do satysfakcji. Zarówno ci wybierający po raz dziesiąty „Traviatę" lub „Carmen", jak i ten, kto kupił bilet dlatego, że danej opery jeszcze nigdy nie widział.

Skończył się już czas narzekania, że budynek Opery Krakowskiej oddany wam w 2008 roku ma rozmaite wady?

Rozumiem tych, którzy ten gmach do dziś różnie oceniają. Wydaje mi się jednak, że po dwóch, trzech sezonach w Krakowie przestano rozmawiać o tym, jak on wygląda, a zaczęliśmy dyskutować o tym, co w jego wnętrzu można zobaczyć. I to jest dla nas duży komplement.

Własny gmach sprzyja także temu, że chór śpiewa lepiej, że orkiestra gra lepiej?

Oczywiście, że tak. Taka stabilizacja pomaga wszystkim zespołom, również baletowi, choć zdecydowanie wyższy poziom orkiestry jest też wynikiem systematycznej pracy Tomasza Tokarczyka. Dla mnie jest on dyrygentem wciąż za mało docenionym w środowisku operowym, ale dzięki temu mamy go u siebie na stałe.

Opera Krakowska ma własny, stały zespół solistów. To nie jest obecnie częsty model. Teatry wolą robić castingi, dobierać wykonawców do konkretnych spektakli.

Nie jest łatwo utrzymać własny zespół, ale to da się osiągnąć. Nie chcemy być jednak samowystarczalni. Wybraliśmy rozwiązanie pośrednie. W repertuarze mamy najwyżej dwa, trzy tytuły, które jesteśmy w stanie zaprezentować wyłącznie swoimi siłami. Musimy się uzupełniać i robimy to świadomie. Zaproszenie każdego artysty, nie tylko takiej gwiazdy jak Mariusz Kwiecień czy Małgorzata Walewska, świadczy, że jako zespół jesteśmy otwarci na wszystkich i przez to też się rozwijamy. Oczywiście można dyskutować, jaki model teatru jest bardziej kosztowny. Jeśli jednak poruszylibyśmy tematy związane z finansowaniem naszej instytucji, to łatwiej by było, gdyby Operę współfinansowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Owe półtora miliona złotych spływające dzięki temu do niektórych teatrów operowych pozwala na stworzenie perspektywy finansowej. Ale nie narzekam na sponsorów. Mam takich partnerów finansowych, którzy wychodzą naprzeciw naszym potrzebom. Mam nadzieję, że tak będzie dalej.

To dzięki temu dajecie dużo premier każdego sezonu?

Rzeczywiście tak jest, ale bywa to okupione wielkim wysiłkiem.

Jak długo w Krakowie można zagrać jeden tytuł?

Sam jestem tego ciekaw, choćby z tego powodu, że „Tannhäusera" pokazaliśmy już sześciokrotnie przy prawie 100–procentowej frekwencji. W listopadzie gramy kolejne spektakle i czekam z niecierpliwością, jak wówczas zareaguje publiczność. Jesteśmy nieco rozpuszczeni faktem, że na dwa miesiące przed spektaklami w naszej kasie nie ma już biletów. Na przykład „Miłość do trzech pomarańczy" zbudowała swoją legendę i jest wręcz wypatrywana na naszym afiszu.

A na ile może pan sobie pozwolić w Krakowie na nowoczesność inscenizacyjną?

Dbamy o to, by nie nadwerężyć cierpliwości naszego widza, aczkolwiek trochę naruszamy jego przyzwyczajenia, czego przykładem niedawna premiera „Opowieści Hoffmanna". Stanowi dowód, że wychodzimy naprzeciw nie tyle współczesnym tendencjom, lecz przede wszystkim naprzeciw współczesnym sposobom realizacji dzieła teatralnego. Zwykłe uwspółcześnienie akcji to przecież rzecz banalna.

I krakowska publiczność zaakceptowała waszą „Traviatę" w dzisiejszych strojach?

Jak najbardziej, ale też nieżyjący, wspaniały reżyser Krzysztof Nazar już za pomocą pierwszej sceny z elektrokardiogramem uświadomił widzom, że to w pewnym sensie opowieść o każdym z nas. Zbudował w ten sposób pomost między tamtym światem Violetty a naszym.

Czy po prawie 14 w sumie latach dyrektorowania w Krakowie ma pan jakieś opery, które chciałby umieścić w repertuarze?

Oczywiście, ale nie zdradzę żadnego tytułu. No, może poza jednym. Chciałbym doprowadzić do wystawienia dzieła, którego nikt od lat nie gra, a to była pierwsza opera, którą w życiu obejrzałem jako siedmioletni chłopiec. To było „Fra Diavolo" Aubera. No i mogę jeszcze zdradzić, że w 2019 roku znów będzie reżyserował u nas Jerzy Stuhr. Chce przygotować „Włoszkę w Algierze" Rossiniego. ©?

—rozmawiał Jacek Marczyński

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"