Uważam, że nie ma sensu podtrzymywać podziału na starych i młodych. Dziś „linia frontu”, że użyję tego porównania, jest gdzie indziej. Przebiega między kinem artystycznym, ambitnym, skierowanym do bardziej wymagającego widza, a komercyjnym. Przy czym to, co dzieje się na tym ostatnim polu, przypomina groch z kapustą. Kopiowanie tego, co na Zachodzie coraz bardziej obniżający się poziom, co w dalszej perspektywie nie przysłuży się ani widzom, ani filmowcom. Myślę, że dziś trzeba szukać czegoś pomiędzy kinem rozrywkowym a ambitnym, bo to pogranicza są ciekawe. One dają energię na przyszłość.
Czy na „pograniczu” uplasowałbyś swojego „Królika po berlińsku”?
Największym powodem do radości, w związku z „Królikiem…” jest właśnie to, że sprawdza się zarówno u widzów festiwalowych jak i u tych nie za bardzo nastawionych i przygotowanych na artystyczny dokument, idących do kina po atrakcje i rozrywkę.
W rozmowach z ludźmi, w wypowiedziach na forach czy w recenzjach, powtarza się opinia, że trafiliśmy z „Królikiem…” gdzieś w środek. Bardzo się z tego cieszę, bo takie było nasze zamierzenie – zamiast hermetycznego artystycznego filmu stworzyć przekaz czytelny i interesujący dla bardzo różnych ludzi. Nagrody, a głównie nominacja do Oscara, są dowodem, że się udało. Wiadomo, że Amerykanie inaczej patrzą na dokument. Wybierają filmy „dla widza”, szukają z nim porozumienia, działają na emocje, chcą odbiorcę poruszyć, przytrzymać go przed ekranem zarówno przez 40- jak i 90 minut. To jest dla mnie dobra droga, przynajmniej w dokumencie.
A w fabule? Przed tobą premiera debiutu – „Lęku wysokości”.
Tu też szukałem podobnych wartości. Bo chociaż historia w „Lęku…” jest złożona z drobnych, życiowych spraw – opowiadam w niej o ludziach, jakby z boku, gdzież z ostatniego rzędu, z prowincji – to jednak staram się to robić tak, by utrzymać napięcie.