Lenny Kravitz spędził dwa lata na plaży. Wielki solowy gwiazdor rocka, nagrodzony czterema Grammy za śpiew, sprzedał ekskluzywny nowojorski apartament i przeniósł się na Bahamy, do wybudowanego tam studia. Przesiadywał na słońcu, bujał się w hamaku i cieszył odosobnieniem. Przystojniak, za którym na koniec świata gotowe były iść słynne partnerki: Vanessa Paradis, Nicole Kidman i Naomi Campbell, zabrał do swego azylu jedynie psa. Mówi, że nigdy nie był szczęśliwszy. Niestety, nowa płyta „Black and White America" świadczy, że zatracił się w samozadowoleniu. Pracował nad piosenkami w oderwaniu od świata, polegał tylko na sobie. Najwyraźniej przeżył powrót do brzmień, z którymi dorastał, bo na krążku słychać jedynie przeszłość.
Każda z premierowych piosenek potwierdza, że Kravitz jest fantastycznym muzykiem, ale wpadł w pułapkę – wchodzi w cudze buty. Zaczyna w pantoflach Jamesa Browna – w tytułowej „Black and White America" drepcze w rytmie klasycznego, pulsującego basem funku. Utwór brzmi wręcz doskonale, podejrzanie znajomo, jak zapisany dawno w pamięci evergreen. W tym kłopot: Kravitz podszedł za blisko oryginału. Nie konkretnego utworu, ale unikatowego stylu Browna. Jedyne, co go ratuje, to muzyczny kunszt i siła melodii. Kravitz balansuje na granicy plagiatu, ale gra fenomenalnie – przypomina włamywaczy, którzy rabują cudze rezydencje z klasą i wdziękiem.
Tekst utworu rozbudza apetyt – Kravitz sugeruje, że opowie o „czarnej i białej Ameryce", kraju, który przezwyciężył rasowe podziały. Syn mieszanej rasowo pary, która pobrała się 1963 r., gdy ruch praw obywatelskich wchodził w decydującą fazę, teraz śpiewa: „Przyszłość nadeszła, wreszcie znaleźliśmy wspólny grunt". Nie wyjaśnia jednak, skąd bierze się jego optymizm. Trzy lata po zwycięstwie Obamy jest chyba jedynym artystą, który przywołuje entuzjastyczny ton: „Yes, we can!". Inni, jak Erykah Badu czy Kanye West, rysują raczej ponury pejzaż wciąż poróżnionego społeczeństwa.
Może na Bahamach nie było telewizji i Internetu, ale nic nie usprawiedliwia naiwnego, hipisowskiego songu „Faith of a Child", w którym Kravitz nakłania ludzi, by dostrzegli „pokój w swych umysłach". Równie pretensjonalnie zabrzmiała ballada „Dream", w której Lenny akompaniuje sobie na fortepianie. Chce być Lennonem z „Imagine", ale wypada niewiarygodnie w roli pacyfistycznego kaznodziei. Trzy lata temu na płycie „It Is Time for a Love Revolution" świetnie oddał nastrój Amerykanów spragnionych zmiany. Wtedy ostro atakował administrację Busha i w „Back in Vietnam" zarzucał mu powrót do wojennej polityki lat 70. Był wściekłym rockandrollowcem. Teraz zachowuje się jak rozpieszczony widokiem palm marzyciel.
„Liquid Jesus" to drugi grzech naśladownictwa – tym razem Kravitz przymierza smoking Marvina Gaye'a, imituje subtelny rytm jego utworów i uwodzi falsetem. Próbuje doścignąć erotyczny klasyk „Sexual Healing", na przekór logice i artystycznej etykiecie. Na całej płycie muzyczna erudycja Lenny'ego bierze górę nad jego indywidualnością.