Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"
Profesjonalizm, upór i ambicja. Te trzy słowa padają w każdej rozmowie o powodzeniu Nergala na międzynarodowej scenie blackmetalowej. – On ten sukces sobie wyszarpał – mówi Łukasz Dunaj, dziennikarz muzyczny i autor mającej się ukazać książki o Behemocie. – Jest po prostu konsekwentny i wciąż chce być coraz lepszy.
Miał dziewięć lat, kiedy zaczął słuchać metalu. W mieszkaniu na drugim piętrze bloku na gdańskiej Żabiance państwo Darscy do dziś przechowują jego odręcznie pisaną „Encyklopedię metalu", do której przez dobry rok wklejał zdjęcia heavymetalowych zespołów KAT, TSA czy Poison. Na przełomie lat 80. i 90. na polskich osiedlach z wielkiej płyty mało kto interesował się jeszcze hip-hopem, z którym później zaczęły kojarzyć się blokowiska takie jak Żabianka. Nie nastał jeszcze czas zakapturzonych chłopaków w szerokich spodniach, był czas długowłosych, ubranych w skóry i glany fanów ciężkiego grania.
Pewnego letniego dnia 1987 roku, gdzieś między blokami Żabianki, dziesięcioletni Adam Darski natknął się na rok starszego Adama Muraszkę, który wyciskał nazwy metalowych zespołów w rozmiękłym asfalcie. – Reszta była następstwem naszych upodobań... – wspomina Muraszko. – Po prostu chcieliśmy grać metal.
Sprawy potoczyły się szybko. Darski dostał swoją pierwszą gitarę od rodziców na komunię świętą, Muraszko uczył się grać na perkusji i już niedługo duet rozpoczął pierwsze próby w pralni na ostatnim piętrze bloku Darskiego i w pobliskiej szkole tysiąclatce, do której po lekcjach wpuszczał ich woźny. Przejęli cały metalowy sznyt. Zaczęli malować twarze, ubierać się na czarno i wzorem swoich zachodnich idoli próbowali pluć ogniem, używając do tego nafty i denaturatu. – Myślałem, że Adam po prostu musi się wyszaleć i że mu przejdzie – mówi ojciec Nergala, Zenon Darski, dziś emeryt, który uparcie ignoruje pytanie, czym się zajmował w swoim zawodowym życiu. – Jak widać, nie przeszło.