Pierwsza edycja festiwalu odbyła się w 1988 r. I – według organizatorów – pokazała, jak ogromna była niewiedza i nieświadomość, jak wiele obciążeń i wzajemnych stereotypów funkcjonowało w naszym społeczeństwie. Czy z perspektywy tych ponad 20 lat można powiedzieć, na ile ta impreza wpłynęła na zmianę tego stanu?
– Trudno to ocenić. Można tylko domniemywać. Na pewno festiwal spowodował pewnego rodzaju normalizację. Zauważenie, że poza przeszłością związaną ze świadomością, iż żyjemy w czasie po Zagładzie, jest jeszcze coś: żywa kultura żydowska. I to skierowanie ku teraźniejszości i przyszłości wydaje mi się nie tylko cenne, ale wręcz rewolucyjne zarówno w ówczesnej Polsce, jak i teraz.
Spotykam się jednak ze zdaniem, że tego typu imprezy są próbą zapełnienia – choć na chwilę – pustki po społeczności, której nasz kraj został pozbawiony.
– Tej pustki oczywiście nie da się zapełnić. Nic nie może zastąpić prawdziwej obecności – taka próba skazywałaby nas na frustrację. Ja widzę to inaczej – w sytuacji, kiedy nie ma normalnego życia w szerszym zakresie, taki festiwal to najlepsza rzecz, jaka może się zdarzyć. Od początku w jego centrum była muzyka. Nie tylko klezmerska, ale również poszukująca awangardowych brzmień. I najlepsi na świecie muzycy. Do tego doszło wiele nowych elementów – od warsztatów kulinarnych czy zabaw dla dzieci po poważne wykłady dotyczące kwestii kulturowych, społecznych czy politycznych. To wszystko daje obraz współczesnej kultury Żydów. I to jest ważne.
Daje nawet możliwość identyfikacji. W ubiegłym roku usłyszałam od młodej uczestniczki warsztatów tanecznych, że cieszy się, bo w jakiś sposób mogła się poczuć Żydówką. Jak się pan odnosi do podobnych stwierdzeń?