Artykuł pochodzi z tygodnika "Uważam Rze"
W ludzkiej psychice nie ma dróg na skróty. Kto wam wciska kit, że uszczęśliwią was dopalacze, prozaki, podejrzane psychotropy – bezczelnie kłamie. Kino powtarzało to nieraz. Teraz wraca do tematu i czas najwyższy, bo światowe firmy farmaceutyczne ciągle nas mamią, że już, już wprowadzą na rynek coś, co nas uszczęśliwi bez skutków ubocznych. Dobrze, że kino nie śpi. Za chwilę premiera filmu Stevena Soderbergha „Panaceum", który przeprowadza symulację z udziałem takiego cudownego proszku.
Ratunek dla ludzkiej powłoki
Żadnych tu ekscesów – rzecz jest o chorobie psychicznej, a ta się odkłada w duszy powoli i ledwie zauważalnie. Oto Emily (o słodkiej buzi Rooney Mary) wiedzie pogodną, choć pospolitą egzystencję w gronie podobnych jej Amerykanów z upper middle class. I wtedy przychodzi coś, co scenarzyści fachowo nazywają „twist", czyli nagły obrót akcji o 180 stopni. Mianowicie małżonek, który w swojej branży kradł po cichu, został na tym przyłapany i osiadł za kratkami. Wstrząs.
Ale z jednorazowego wstrząsu człowiek może się otrzepać – gorzej, że teraz całe to poukładane życie zmieniło się w jedną wielką obsuwę. I nie chce być inaczej. Do życia Emily po cichu wkrada się anhedonia – to taki stan, w którym człowieka nie cieszy nic, co wcześniej dawało choćby drobne przyjemności. A to dopiero pierwszy etap postępującej obsuwy. Bo po anhedonii przychodzi depresja – głębsza i głębsza. Co znaczy, że już droga z pościeli do łazienki bywa ponad siły. Do tego przyplątuje się lęk – bezprzyczynowy, ale za to paniczny. Kobieta czuje się jak ktoś, kto – powiedzmy – nie schylił się na czas w niskich drzwiach i grzmotnął głową w odrzwia. Taki ktoś doznaje zaćmy umysłu, ale to mija po trzech sekundach (bo zaraz trzeba rozmasować guz na czole). Ale nie tu – stan takiego ogłuszenia rozciąga się na godziny i dni. Kobieta jeszcze chodzi po sprawunki, jeszcze mówi składnie i do rzeczy, ale to już żywy trup. Powłoka ludzka.
A zatem – po ratunek. Psychiatra (z dorobkiem i rzędem dyplomów na ścianie, a jakże) przepisuje zwyczajowe psychotropy. Ale jakoś nie skutkują. Emily jak była pogrążona, tak została. Więc silniejsze. I jeszcze silniejsze. Ale psycha nie chce się podnieść. I tu kolejny twist. Pan doktor, który nie zamierza rozkładać rąk, podsuwa Emily coś, czego nie powinien podsuwać, bo jest w fazie testów itd. Niewinną małą pigułkę. Korporacja farmaceutyczna, która to cudo wyprodukowała, ręczy, że to „lek na wszystko". Że jak się przełknie i popije, to pacjent stanie się innym człowiekiem. I – stety, niestety – staje się. Emily jak była otępiała, tak teraz rozgląda się po świecie i nagle – tak po prostu z wtorku na środę – zaczyna z tego świata rozumieć więcej i więcej. Nie jak te pożałowania godne ludziki, które nie łykają tej cudownej pastylki. I w skołatanej główce poczciwej Amerykanki powstaje nowy świat. Już ona wszystko wie lepiej, już ona będzie rozdawać karty i przesuwać najważniejsze pionki na szachownicy. I przesuwa. Jak dochodzi do niezachwianego przekonania, że pewna znajoma winna jest nieszczęść jej i innych bliźnich, chwyta za nóż i tnie. Wyrwała chwasta! No i za kratki, z tym że tam magicznej pigułki nie dają i Emily zostaje ze swoją biedną głową, która teraz naprawdę przypomina poszatkowaną główkę kapusty. A koncern farmaceutyczny? Spokojnie, nie po to utrzymuje armię adwokatów, żeby się dać wrobić jakiejś paniusi.