O.W.: A czy akcent był inny niż dzisiaj?
– Zmieniał się. Od przełomu XV i XVI wieku mamy właściwie stały akcent na przedostatnią sylabę, choć wciąż bardzo dużo jest w polskim wyrazów akcentowanych na sylabę trzecią od końca, dzięki czemu mamy ładną melodię języka. Z prasłowiańszczyzny jednak odziedziczyliśmy akcent swobodny i ruchomy (taki jak dziś jest w języku rosyjskim – pada na różne sylaby w różnych wyrazach i na różne sylaby w różnych formach tego samego słowa), który około XIV wieku przekształcił się w akcent inicjalny, czyli padający na pierwszą sylabę. W XIV i XV wieku akcentowano więc wyrazy tak, jak akcentują je dzisiejsi górale z Podhala (bo tam ten akcent inicjalny się zachował, jak zresztą wiele innych cech dawnej polszczyzny; niektóre zmiany językowe nie dotarły na Podhale, bo nie przedostały się przez góry).
O.W.: Wróćmy do teraźniejszości. Co panią dziś najbardziej razi w języku?
– Bezmyślność. Jeżeli ktoś w angielskim tekście widzi wyrażenie „road map" i nie zastanowi się, że po polsku oznacza ono strategię, plan, tylko oddaje je dosłownie jako „mapę drogową". I potem mamy „mapę drogową wejścia Polski do strefy euro" czy „mapę drogową dla debiutantów giełdowych". Koszmar! Albo gdy słyszę zdania: „jesteśmy gotowi w segmencie dyplomatycznym" czy: „ustawa dotyczy segmentu siedmiu postulatów", czy: „w tym segmencie rozmowy brał udział", to nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Oczywiście – rozumiem mechanizm powstawania takich dziwolągów (rozszerza się zakres użycia słowa specjalistycznego na inne sfery; „segment" w ekonomii to mniej więcej to samo co „dział"), ale czasami nie można ich zaakceptować. Drażnią mnie też pewne, nieuchronne zapewne, zmiany w etykiecie językowej. Jesteśmy w tak komfortowej sytuacji, że możemy językowo wyrażać różne stopnie zażyłości – w zależności od tego, w jakiej relacji jesteśmy z rozmówcą, zwracamy się do niego bardzo oficjalnie („panie dyrektorze"), neutralnie („proszę pana") czy zażyle („panie Franku") albo bardzo poufale („Franiu"), albo na wiele innych sposobów. A tymczasem teraz w każdej relacji zaczyna obowiązywać forma „ty" albo – w najlepszym wypadku – „panie Franku". Zdarzyło mi się kilka razy w ciągu ostatnich lat, że zupełnie nieznana mi osoba, która kontaktowała się ze mną w sprawie służbowej, od razu mówiła mi po imieniu. Takie skracanie dystansu może sprawić, że dożyjemy czasów, w których język sobie, a świat sobie – język nie będzie oddawał rzeczywistych relacji między ludźmi: będziemy ze wszystkimi na „ty", ale będziemy traktować się tak, jakbyśmy byli na „pan". Albo – co gorsza: ludzie będą się traktowali tak, jak wynika to z form, którymi się do siebie zwracają: skoro jestem z nim na „ty", to traktuję go jak kumpla.
O.W.: Wyobraża sobie pani w reklamie: „Jak państwo będą używali tej pasty, to będą państwo mieli białe zęby"?
– Fakt. Myślę, że udział reklamy w skracaniu dystansu jest duży. Reklama ma sprawiać wrażenie, że indywidualizuje przekaz – ja, siedząc przed telewizorem, mam wierzyć, że ten nowy proszek wymyślono specjalnie dla mnie. Stąd forma „ty" w reklamie.
O.W.: Zwłaszcza jak się ma wykupioną emisję w telewizji na 15 sekund.
– Czyli znowu ekonomia, ale bardziej finansowa. Swoją drogą, ktoś powinien o język reklam bardziej dbać, bo kiedy obcuje się z jakimś tekstem 10 razy dziennie, to on zaczyna uchodzić za wzorcowy. Przyswajamy go, czy chcemy, czy nie chcemy, a potem nie zwracamy uwagi na to, że mleko nie jest „z krowy", jak nam wmawia reklama pewnej czekolady.
P.S.: Ale kto ma o to dbać? Językoznawcy?
– Jak to kto? Wszyscy! Przecież język jest naszym wspólnym dobrem albo – jeśli ktoś ma bardziej pragmatyczne podejście do życia – znakomitym narzędziem porozumiewania się. Nie warto więc tego narzędzia psuć (albo – jeśli pozostaniemy przy argumentach natury etycznej i narodowej – nie można niszczyć dobra narodowego). Na to, jak mówimy i jak będą mówić następne pokolenia, wpływ mamy wszyscy. A językoznawcy powinni wskazywać drogę i wyjaśniać. Na ogół jesteśmy krok do tyłu w stosunku do niektórych językowych zwyczajów, pokazujemy, że jednak jest wartość w tym kultywowaniu tradycji, że czasem nie warto ulegać bezmyślnym modom.
O.W.: Czyli wyszło na twoje, Piotrek. W stosunku do języka lepiej być zachowawczym niż zbyt liberalnym.
– Warto po prostu częściej zastanawiać się nad tym, jak mówimy i dlaczego akurat w ten sposób. Wystarczy obudzić w sobie odrobinę językowej wrażliwości, by zauważyć, dlaczego na przykład powinno się mówić „włączać", a nie „włanczać". Przecież piszemy tam „ą", a nie „an". Ja nie wierzę w to, że Polacy działają na szkodę swojego języka, że chcemy go psuć. Nie – ludzie na ogół chcą mówić ładnie i poprawnie. Językoznawcy potrzebni im są tylko do pomocy, a nie po to, by nakazywać czy zakazywać.
Grudzień 2010