W cukierni na rogu kruche rurki z kremem. W całodobowej aptece – leki na całe zło. W wolnym lokalu pod kolumnami był już bank, biuro kandydata pewnej partii na pewien zaszczytny urząd, a teraz jest galeria. Kultura ma podobno zbawienną moc: nadaje sens światu pogrążającemu się w konsumpcji. Na schodkach i krawężnikach trwa konsumpcja piwa, kupionego niedrogo na piętrze, w Planie B – jednej z najważniejszych knajp stolicy, przyciągającej tak zwaną młodzież z potencjałem. Potencjał objawia się głównie buntem wobec eleganckich lokali, tu zamiast wygody króluje taniocha – pogarda dla komfortu jest w modzie. Podobnie jak drogie rowery, udające stare i brzydkie, rozłożone wokół starannie, niczym dekoracje.
Po przeciwnej stronie placu słynna Cafe Karma, oferująca – głównie z nazwy – duchowe doznania. Tu grupuje się ludzkość z innym potencjałem: cyfrowym. Zakochana w laptopach, pochłonięta niby-życiem w rozświetlonym okienku. Dobrze się czuje pomiędzy Teatrem Współczesnym (prestiż) a stacją metra (wygoda), z widokiem na jeden z najpiękniejszych budynków stolicy, cudem ocalony od wojennych zniszczeń i nazwany imieniem Najświętszego Zbawiciela, co akurat nie bardzo pasuje do cafe latte z syropem waniliowym.
Kościół cieszy się dużo mniejszą popularnością niż otaczające go kawiarnie. Jego chłód i strzelistość, zamknięta za ciężkimi drewnianymi drzwiami cisza i powaga, są z innego świata. Tego, w którym skórzane trampki, białe słuchawki iPoda i długa grzywka nie dowodzą żadnych kompetencji. Panują inne reguły, niczego się nie da załatwić. A już na pewno nie w zwykły dzień, po porannej kawie, gdy można tu spotkać co najwyżej Boga.
Należę do pokolenia, o którym mówi się, że odeszło od Kościoła. Dzieci wolnorynkowej Polski zajęły się korzystaniem z życia i spłacaniem kredytów, nie modlą się o to, czego potrzebują – w niedzielne przedpołudnie jadą do hipermarketu. Bez wyrzutów sumienia, bo – w przeciwieństwie do wcześniejszych generacji – nie mają długu wdzięczności wobec wspierającego demokratyczną opozycję Kościoła. Wręcz przeciwnie, mają do niego pretensje. Że się miesza do polityki, poucza, jak żyć i czego nie wolno, sam się nie rozlicza z własnych grzechów, a do tego jest potwornie nienowoczesny. Stał się jedną z narodowych instytucji, obok ZUS i Poczty Polskiej, na które się narzeka, a odwiedza tylko w ostateczności. Polak, gdy się w życiu urządzi, przychodzi do kościoła, bo potrzebuje dopełnić społecznego rytuału: wziąć ślub, ochrzcić dziecko, pochować kogoś bliskiego. Później, podczas towarzyskich spotkań, wymieni z przyjaciółmi uwagi o anachronicznych nonsensach: kursach przedmałżeńskich, przygotowaniach do bierzmowania, zaświadczeniach o pobożności, karteczkach z przedślubnej spowiedzi. A najgorsze, ile to wszystko kosztuje! Oburza się człowiek, który poszedł do parafii jak do zakładu usługowego, dostał, czego sobie zażyczył, nie rozumie tylko, dlaczego ma płacić za bycie odświętnie uduchowionym.
To dość łatwe – uwolnić się od odpowiedzialności, zrzucając winę na cyniczną machinę religijnej władzy i zaściankowych patriarchów. Oddzielić się od mitu katolickiej Polski i zostać dobrze wykształconym, kosmopolitycznym ateistą. Trudniej zająć się wiarą. Trzymać w rękach własne życie bez żadnej gwarancji i pomocy. Wątpić i mieć nadzieję, że chodzi jednak o coś więcej. Być może o zbawienie.