Na kilku fortepianach
Toczono niegdyś namiętne spory o to, kto miał większe zasługi dla niepodległości. Ich wyrazem były spory o datę, która powinna symbolizować odzyskanie suwerenności, będące rozłożonym w czasie procesem. Piłsudczycy, budując dla legitymizacji swej władzy kult marszałka, narzucili 11 listopada jako rocznicę przejęcia przez niego władzy w Warszawie. PRL-owscy komuniści skłonni byli ostatecznie zgodzić się na uczczenie niepodległości, ale pod jakąkolwiek inną datą – wybrali 7 listopada, dzień proklamowania rządu Daszyńskiego. Swoistą „nową świecką tradycją", zaproponowaną ostatnio przez prawicę konserwatywną, jest obchodzenie rocznicy niepodległości 6 października dla upamiętnienia proklamacji suwerenności Rady Regencyjnej. W logice tego wyrywania sobie zasług mieściły się również ataki na Marsz Niepodległości, w których odmawiano narodowcom, odwołującym się do dziedzictwa Młodzieży Wszechpolskiej i ONR, prawa do świętowania „piłsudczykowskiej" daty.
W istocie z dzisiejszej perspektywy spory te zupełnie nie mają sensu i pogodzenie się przez narodowców z datą 11 listopada, zamiast szukania „swojego" dnia niepodległości (można by na przykład celebrować pamięć sławnego improwizowanego przemówienia Dmowskiego na konferencji w Wersalu, którym przekonał przywódców europejskich do wsparcia polskich aspiracji), dowodzi politycznej dojrzałości, a nie – jak insynuowały autorytety pokroju profesora Nałęcza – historycznej ignorancji. Elementarna wiedza każe bowiem przyznać, że niepodległości nie byłoby zarówno bez Piłsudskiego w Warszawie, jak i bez Dmowskiego w Paryżu. Obaj wielcy rywale zdawali sobie zresztą z tego doskonale sprawę. Piłsudski, wiedząc, że dla decydujących o przyszłości mocarstw jest sojusznikiem przegranych Niemiec, otwarcie mówił: „Daję panu Dmowskiemu jak najmocniejsze karty do ręki". Dmowski, zdając sobie sprawę, że endecja jest nie do przyjęcia dla Niemiec i Wielkiej Brytanii i objęcie przez nią władzy stworzyłoby silny front przeciwko Polsce, powstrzymywał na początku lat 20. zapędy swych krajowych współpracowników, prących do wykorzystania faktu, iż ich popularność w społeczeństwie była znacznie większa niż piłsudczyków.
Jest to niezauważany zwykle aspekt sprawy, zapomniany z najbardziej dla nas fatalnym skutkiem. W polityce międzynarodowej grać trzeba na różnych fortepianach. Gdy Europę rozdzierała walka pomiędzy Napoleonem a kolejnymi antyfrancuskimi koalicjami, po jednej ze stron mieliśmy Poniatowskiego, po drugiej Czartoryskiego. Dzięki temu drugiemu po upadku Napoleona sprawa polska nie została w Wiedniu ostatecznie „pozamiatana", a dorobek pokolenia legionów nie uległ całkowitemu zaprzepaszczeniu. Odzyskanie suwerenności nie byłoby możliwe – jako się rzekło – gdyby nie fakt, że Polacy w każdym wypadku mieli swojego przedstawiciela w zwycięskim obozie. Amerykańscy maklerzy giełdowi ujmują tę oczywistą zasadę wskazaniem: „Nie wkładaj wszystkich jajek do jednego koszyka". Współczesna klasa polityczna, przyuczona, żeby myśleć o polityce w kategoriach „jedynej słuszności" i europejskiego pięknoduchostwa, niestety zasadę tę notorycznie łamie.
Odzyskanie niepodległości nie byłoby wiele warte, gdyby ówcześni Polacy nie umieli jej obronić. A zagrażały jej nie tylko osłabione, ale wciąż dużo silniejsze Niemcy, starające się o zachowanie Śląska, Wielkopolski i Warmii, nie tylko słabiej zorganizowane, ale pozbawione skrupułów irredenty żywiołów narodowościowych na Kresach, lecz przede wszystkim potężny najazd bolszewicki, dążący do połączenia się po naszym trupie z żywiołami rewolucyjnymi na Zachodzie. Odparcie tego najazdu było nie tylko aktem wielkiego bohaterstwa polskich żołnierzy oraz mobilizacji i ofiarności społeczeństwa, ale także – czego dziś, bardzo niemądrze, zupełnie nie akcentujemy – owocem znakomitej organizacji i mądrego zarządzania. To, że wyniszczona wieloletnimi zmaganiami wojennymi na swym terytorium, rekwizycjami i rabunkami, ledwie przystępująca do odbudowy Rzeczpospolita zdołała – mimo obojętnej lub nieżyczliwej postawy większości sąsiadów (w decydującej chwili jedynej pomocy doczekaliśmy się od Węgrów) – zorganizować, uzbroić i wyposażyć setki tysięcy żołnierzy, przetransportować ich na front i zaopatrywać, było sukcesem nie mniejszym od wojennego bohaterstwa, bez którego największa nawet waleczność nic by nie dała. Odzyskanie niepodległości stanowiło fantastycznie zdany sprawdzian obywatelskiej dojrzałości.
Oddech przed burzą
Polska, która w wieku XVIII zeszła do grobu jako państwo archaiczne, feudalne, niezdolne do rozwiązania elementarnych problemów społecznych, odrodziła się jako nowoczesne państwo europejskie, pod wieloma względami wyprzedzające zachodnie. I choć republikański mechanizm polityczny wkrótce się zaciął,
II RP zdołała w szybkim czasie, w bardzo niesprzyjających warunkach, scalić trzy zabory, przezwyciężyć cywilizacyjne zacofanie i stworzyć podwaliny pod przyszły rozwój. Zabrakło czasu i politycznej roztropności, aby zdobycze te utrzymać – dwudziestolecie okazało się jedynie oddechem, odzyskaniem sił przed kolejnym, jeszcze trudniejszym do przetrwania zaborem. Bez wątpienia oddechem, bez którego przetrwanie okupacji sowieckiej byłoby niemożliwe. Tylko tyle czy aż tyle?