Kiedy to się skończy? – to chyba najczęściej zadawane pytanie w ostatnich tygodniach. Śledząc wykresy prezentujące liczbę osób zarażonych, czekamy na wypłaszczenie się krzywych. Te jednak pozostają nieczułe na nasze oczekiwania i choć jednego dnia zdają się przechylać we właściwym kierunku, drugiego odginają się, by ponownie niepokojąco przypominać funkcję wykładniczą. Pojawienie się kolejnych danych budzi mieszaninę niepokoju i nadziei, zanim zdamy sobie sprawę ze znaczenia liczb. Napięcie, które w takiej chwili odczuwamy, jest wynikiem zawieszenia pomiędzy pragnieniem dobrych informacji a obawami, że dziś jeszcze nie nadejdą. Optymizm miesza się z niedowierzaniem, kwestionującym zasadność oczekiwania na pozytywne wiadomości.
Dzień po dniu coraz bardziej brakuje podstaw, by zaufać tlącej się nadziei, którą skutecznie gasi racjonalny osąd danych. Pozostaje zatem jedynie czekać, aż sprawy same przyjmą pozytywny obrót, rządząc się prawami, na które pojedynczy obserwator ma znikomy – jeśli jakikolwiek – wpływ. Lepiej nie łudzić się, a jedynie spokojnie oczekiwać końca, który przecież kiedyś musi nadejść.
Nadzieja zdaje się być nieprzydatna, jest jedynie upartym trwaniem przy blednącej wierze w lepsze jutro. Może dotyczyć co najwyżej tego, że osobiście nie przydarzy nam się zakażenie. W zasadzie i tu nie trzeba odwoływać się do nadziei, wystarczy mycie rąk i zachowanie dystansu do innych. Czy w obecnej sytuacji okazało się, że nadzieja nie różni się od optymizmu i w zasadzie można ją zredukować do pozytywnego nastawienia?
Cnota i potencjał człowieka
Chrześcijanie, bazując na nauczaniu Świętego Pawła, w opisie nadziei posługują się terminem „cnota". Współcześnie słowo to wydaje się być przestarzałe, bo z biegiem czasu zostało obarczone szeregiem fałszywych skojarzeń. W związku z tym pasuje do XIX-wiecznych moralizatorskich pogadanek dla panien na pensji lub co najwyżej do odrealnionych nauk serwowanych klerykom w seminariach. Człowiek nowoczesny, który również w kształceniu osobowości ceni przede wszystkim użyteczność i praktyczność rozwiązań, nie poświęca uwagi teoretycznym dywagacjom na temat cnoty, które są tyle niezrozumiałe, co niepotrzebne. Żeby na serio potraktować cnotę, trzeba odrzucić wyobrażenie, że jest przyzwoitą powściągliwością mieszczan czy też laurem wieńczącym skroń bohatera, równie nieosiągalnym dla zwyczajnych śmiertelników, co jego czyny. Czymże więc ona jest? Jest najpełniejszym wykorzystaniem potencjału drzemiącego w każdym człowieku. Jest osiągnięciem kresu zdolności bycia człowiekiem (łac. ultimum potentia). Jeśli nadzieja jest cnotą, najwyższą formą realizacji ludzkiego ducha, dlaczego dziś prezentuje się tak marnie, dlaczego tak łatwo poddać ją falsyfikacji i wykazać jej ulotność?
Moc nadziei bierze się nie tyle z siły osobowości, ile z przedmiotu, którego dotyczy. Dopiero ulokowana w spodziewanym dobru rozwija ufającego na miarę tego, czego on oczekuje. Prosty przykład pozwoli lepiej zrozumieć tę zależność. Chory żywi nadzieję na wyzdrowienie i pokłada ją w wiedzy lekarza, skuteczności leków, profesjonalizmie opieki medycznej. Kiedy zawodzą kolejne próby przełamania choroby, nadzieja się rozwiewa. Nierzadko zawiedziony pacjent skieruje się wtedy ku praktykom paramedycznym, medycynie naturalnej albo wierze w nadprzyrodzoną interwencję Boga. Im bardziej wzniosły obiekt, tym wiązana z nim nadzieja będzie mocniejsza, tym większe też będzie rozczarowanie, gdy okaże się płonną. Topnienie nadziei bierze się jednak stąd, że od samego początku chory swój cel lokował w czymś przygodnym – w odzyskaniu zdrowia. Dlatego wobec niepowodzeń doświadcza zawodu. Żeby zyskać niezachwianą nadzieję, musiałby ulokować ją w czymś nieprzemijającym. Stąd też prawdziwa nadzieja możliwa jest wyłącznie w sferze wiary.