– Nie ma sensu tam żyć, tam nie ma przyszłości – mówią dziennikarzom uciekinierzy, których samochody wiozące na dachach cały ich majątek kierują się jedyną drogą z Karabachu na zachód, w kierunku Armenii.
Przejechanie 1,5 km drogi zapchanej pojazdami zajmuje obecnie około pięciu godzin. Przy tym na wąskiej jezdni mijają się uciekinierzy z rejonów zajmowanych przez wojska azerskie z mieszkańcami tej części Karabachu, którą nadal kontrolują wojska ormiańskie. Ci ostatni jadą na wschód – wracają do domów po ponad miesiącu.
Erywań już poprosił Baku o przedłużenie o pięć dni terminu przekazania rejonu kalbadżarskiego (leżącego pomiędzy Karabachem a Armenią) pod władzę Azerów. Właśnie z powodu ogromnej liczby uciekinierów, którzy nie zdążyli go opuścić. – Tam nikt prawie nie został. Ci, którzy jeszcze mieszkali (w czasie wojny – red.), wyjeżdżają teraz – mówi dziennikarzom jedna z uciekinierek na drodze do Armenii. Według niepełnych danych w ciągu całego konfliktu i po jego zakończeniu do Armenii uciekło 90–100 tys. osób.
Za tkwiącą na drodze kolumną samochodów widać na horyzoncie słupy dymów – wyjeżdżający palą swoje domy i zabudowania gospodarcze, by nie dostały się w ręce Azerów. Część wykopała nawet z cmentarzy szczątki swych krewnych, bojąc się, że mogiły zostaną zbezczeszczone. Teraz wiozą je w samochodach do Armenii.
Atmosferę podgrzewają wiadomości od władz ormiańskiej cerkwi o bezczeszczeniu przez azerskich żołnierzy świątyni w Szuszy. Natychmiast pojawiły się informacje o wzięciu pod ochronę zabudowań cerkiewnych przez rosyjskich żołnierzy przybywających do Karabachu jako siły pokojowe. Podobnie było dwie dekady temu w Kosowie.