Władimir Putin lubi uchodzić za historyka amatora: latem ubiegłego roku opublikował pełną przekłamań analizę rosyjsko-ukraińskich stosunków, która ponoć wyszła spod jego pióra. Ale nawet przyjmując to autorstwo za dobrą monetę, nie da się uciec od wniosku, że wiedza historyczna Putina jest w najlepszym przypadku selektywna.
W szczególności ma ona luki odnoszące się do Związku Radzieckiego sprzed 60 lat. Zachęcony porażką zorganizowanej przez CIA inwazji w Zatoce Świń, Nikita Chruszczow przystał na prośbę Fidela Castro i rozlokował na Kubie radzieckie pociski atomowe, które miały zapobiec kolejnym desantom amerykańskim. To miała też być odpowiedź na rozlokowanie przez Amerykanów rakiet atomowych średniego zasięgu w Turcji i we Włoszech.
Ale John F. Kennedy nie uległ atomowemu szantażowi. Zarządzona przez niego blokada Kuby odwróciła układ gry: to Kreml musiał teraz zdecydować, czy zaryzykuje jądrowy konflikt, byle przebić się z pomocą dla Castro. Chruszczow na to się nie odważył. Kazał wycofać już rozlokowane na wyspie pociski w zamian za oficjalne zobowiązanie Kennedy’ego (do dziś respektowane przez Biały Dom), że Amerykanie nie będą więcej próbowali lądować na wyspie oraz (nieoficjalne), że wycofa rakiety z Turcji.
Czytaj więcej
Kreml przygotowuje aneksję zajętych ukraińskich terenów i ich obronę. Wojna jądrowa nie była tak blisko od 60 lat.
Putin, jak Chruszczow, też przecenił swoje siły. Zamiast błyskawicznego zajęcia Ukrainy doprowadził do niekończącej się wojny, którą Rosja przegrywa. Pomoc wojskowa Ameryki dla Kijowa, choć jak na możliwości Pentagonu wciąż niewielka, zepchnęła Rosjan do defensywy. A zarządzona przez Putina częściowa mobilizacja przed upływem przynajmniej wielu miesięcy tego nie zmieni. Stąd, jak 60 lat temu, Putin sięgnął do groźby użycia arsenału jądrowego. W ten sposób dyktator ma nadzieję na odzyskanie kontroli nad konfliktem, który wywołał i który powoduje rosnące zaniepokojenie nawet u jego chińskiego sojusznika.