Najpierw to, kto ile wpłaci do funduszu, policzyła agencja Bloomberg, o czym pisaliśmy w poniedziałkowej „Rzeczpospolitej". Tam Polska była już w czołówce płatników tuż obok dumnych najbogatszych – Niemiec, Austrii, Holandii, Szwecji. Jeszcze bardziej niekorzystne dla naszego kraju są szacunki niemieckiego Europejskiego Centrum Badań nad Gospodarką. Zgodne z nimi bylibyśmy głównym obok Niemiec fundatorem, a w stosunku do PKB nawet największym.
To szacunki, jeszcze nie rzeczywistość, fundusz dopiero się rodzi, w bólach. Ale należy je potraktować z powagą; ich twórcami są eksperci, którzy nie kierują się sympatiami czy antypatiami wobec rządu PiS czy polskiej opozycji, czyli tym, co decyduje o treści przytłaczającej większości analiz i komentarzy w naszym kraju. Skoro Polska ma dopłacać, i to dużo, to raczej oznacza, że dobrze sobie radzi z kryzysem wywołanym pandemią, przynajmniej w porównaniu z tymi państwami, które mają na tych miliardach euro skorzystać – znacznie bogatszymi: od Hiszpanii po Francję.
Część krajów, które miałyby zyskać na wpłatach z Polski, od paru lat próbuje odebrać jej fundusze unijne, motywując to troską o stan praworządności. Regulowanie strumienia pieniędzy z Brukseli miało pomagać w dyscyplinowaniu naszego kraju. Podobnie jak powtarzanie, że Polska jest niewdzięczna, bo najwięcej dostaje. Co jest zresztą legendą, bo w przeliczeniu na głowę, a tylko takie przedstawianie korzyści finansowych ma sens, jesteśmy wśród najsłabiej dotowanych krajów nowej Unii.
W czasach koronawirusa świat staje czasem na głowie, ale wymaganie, by kraj przedstawiany jako największy biorca jednego funduszu stał się nagle największym sponsorem drugiego, byłoby jednak zbyt radykalne, nawet dla polskiego społeczeństwa. Jest ono bardzo proeuropejskie, ale trudno mu byłoby wytłumaczyć, że miałoby utrzymywać bogatsze kraje (czasem także dlatego, że ich przywódcy popełnili błędy w czasie pandemii).