Aleksander Łukaszenko zrobił chyba wszystko, by wywołać rozdrażnienie i gniew obywateli. Jeśli zechce ogłosić swoje zwycięstwo w zakończonych w niedzielę wyborach prezydenckich, zapewne będzie musiał dokonać fałszerstw na skalę wyjątkową nawet jak na niego. W atmosferze obecnie panującej w kraju to prosta droga do czegoś takiego jak pomarańczowa rewolucja na Ukrainie (protesty przeciw fałszowaniu wyborów w 2004 roku) czy demonstracje w Rosji w latach 2011–2012 (również przeciw fałszowaniu wyborów: najpierw parlamentarnych, a potem prezydenckich).
Po zamknięciu lokali wyborczych na Białorusi pozostają jednak dwie niewiadome. Na ile zdeterminowani są Białorusini, dotychczas w swej większości dość obojętnie przyjmujący wyborcze (i nie tylko) wyczyny prezydenta? Jeśli na ulice stolicy będą wychodziły 100-tysięczne manifestacje, władze raczej nie ośmielą się zastosować brutalnej siły, bojąc się przede wszystkim reakcji własnych oddziałów pacyfikacyjnych. Mogą one bowiem zacząć bratać się z tłumem. Tym bardziej jeśli protesty rozleją się na inne miasta kraju – po prostu nie wystarczy policji do ich tłumienia.
Wtedy będziemy mieli do czynienia z długim i męczącym kryzysem, którego rezultat nie jest przesądzony. Nie wydaje się, by Baćka zamierzał ustąpić. Ostateczny wynik zmagań w znacznej mierze będzie zależał – i to druga wielka niewiadoma – od reakcji najważniejszego sąsiada, Rosji. Jeśli Kreml zdecyduje się w takiej sytuacji wystąpić przeciw Łukaszence, jego los wydaje się przesądzony. Nie bez kozery różni rosyjscy politycy sugerują ostatnio, że zostanie on obalony przez pucz generałów. Granica między armią rosyjską a białoruską jest równie trudno uchwytna jak granica między obu państwami.
Jest jeszcze problem „psychiki" zarówno wielkiego sąsiada, jak i Zachodu. Kreml nienawidzi tego, co nazywa kolorowymi rewolucjami (pomarańczowa na Ukrainie, tulipanów w Kirgizji czy róż w Gruzji), a opowiedzenie się obecnie przeciw Łukaszence oznaczałoby bratanie się ze zrewoltowanym społeczeństwem. Nawet jeśli prowadziłoby to do jego późniejszej pacyfikacji. Odwrotne uczucia miotają politykami Zachodu (w tym i polskimi). Spontanicznie gotowi byliby opowiedzieć się po stronie białoruskiego społeczeństwa i demokratycznych wartości, których ono broni. Ale w ostatnich latach Zachód (w tym i Polska) dużo zainwestował politycznie w Łukaszenkę w wielkiej geopolitycznej grze przeciw Rosji. No i teraz żal porzucić nieudaną inwestycję. Stąd tak słaba reakcja Zachodu na to, co robi dyktator.
Poza krótkoterminową grą polityczną białoruska kampania wyborcza odciśnie się też mocno na innych krajach postsowieckich. Widok społeczeństwa nagle zbuntowanego przeciw władcy, który rządził 26 lat, musiał wstrząsnąć prezydentami (mniej lub bardziej dożywotnimi) tych państw. W pierwszym i kolejnych odruchach będzie to prowadziło do dalszego przykręcania śruby własnym społeczeństwom. A to oznacza dalsze rozchodzenie się z cywilizowanym światem w kwestii praw obywatelskich i instytucji demokratycznych.