Michał Płociński: Kontrrewolucja cyfrowa

To precedens, który wpłynie na przyszłość całego Zachodu. Australia rzuciła rękawicę dwóm największym koncernom cyfrowym i nie odpuszcza, gdy jeden z nich ruszył do kontrataku.

Publikacja: 18.02.2021 21:00

Michał Płociński: Kontrrewolucja cyfrowa

Foto: AFP

Oczywiście rząd w Canberze nie jest pierwszym, który postanowił powalczyć o niezależność kulturalną swego kraju oraz różnorodność swoich mediów, czyli poziom debaty publicznej i stabilność demokratycznego systemu. Bo to tak naprawdę jest stawką starcia demokratycznych państw Zachodu z cyfrowymi gigantami przejmującymi kolejne rynki medialne w niepodzielne władanie. Na ten ring wskoczył wcześniej Madryt, potem Paryż, od dawna do podobnej walki zbiera się Rzym, ale dopiero nieustępliwość australijskiego premiera Scotta Morrisona może pomóc liberalnej demokracji otrząsnąć się po długiej serii przyjętych ciosów i co najmniej uszczelnić gardę.

Z Google'em, który już szuka kompromisu z australijskimi wydawcami, sprawa jest prosta. Jego pozycja rynkowa pozwala mu z roku na rok zwiększać zyski kosztem twórców treści. Jest panem i władcą rynku internetowej reklamy. Francuscy wydawcy, którzy właśnie próbują wywalczyć sobie większy kawałek reklamowego tortu, skarżą się,

że już połowa każdej kampanii reklamowej w ich serwisach przejmowana jest przez pośredników technicznych i handlowych. A należą oni najczęściej właśnie do Google'a. Dlatego to nic, że jego wyszukiwarka czy inne agregatory treści, jak choćby Google News, zwiększają ruch w serwisach informacyjnych – jak broni się Google – bo to wcale nie przekłada się na większe zyski twórców. Podobnie jak szybki rozwój tego rynku: w 2019 r. aż 98 proc. wzrostu rynku reklamowego we Francji zgarnęły Google i Facebook.

Ale Facebook ma lepsze argumenty. Twierdzi, że nie żeruje wyłącznie na nie swoich treściach. A tym bardziej – jak twierdzi – nie na profesjonalnych treściach dziennikarskich. „Treści takie stanowią mniej niż 4 proc. wszystkich materiałów, jakie widzą użytkownicy" – czytamy w oficjalnym komunikacie wydanym w związku z zablokowaniem takich materiałów w Australii. Oczywiście można próbować tę narrację podważać, ale trudno nie zauważyć, że koncern Marka Zuckerberga rzeczywiście coraz bardziej wchodzi w rolę medium. W 2019 r. aż 58 proc. Polaków w wieku 18–29 lat uznawało go za istotne źródło, z którego czerpią informacje o świecie. To zagrożenie można było wcześniej ignorować, ale skoro dziś Facebook przyznaje, że tylko 4 proc. postów w jego portalu odnosi się do pracy dziennikarzy, to sam daje nam argumenty do ręki. Oznacza to, że wiedzę o świecie w coraz większym stopniu czerpiemy z tego, co chętniej podsuwają nam pod nos jego algorytmy, czyli niedziennikarskich treści o coraz bardziej emocjonalnym ładunku, by jak najmocniej nas angażować.

Facebook nie zarabia miliardów dzięki zwykłemu wyświetlaniu reklam, tylko poprzez gromadzenie danych o nas. Dzięki tej wiedzy może zdobyć naszą lojalność, a następnie popychać ku rozmaitym usługom swoich klientów. Jego algorytmy nie działają więc w kierunku zwiększania naszej wiedzy o świecie. Jeśli taki portal zaczyna przejmować rolę medium, odcinając od rynku tych, którzy utrzymują coraz mniej opłacalne biznesowo redakcje i ponoszą koszty dobrej dziennikarskiej roboty, to nic dziwnego, że w kolejnych krajach rosną obawy, że jego rola w procesie destabilizacji liberalnej demokracji była dotychczas mocno niedoceniana.

Dlatego sam podatek od linków, jak przyjęło się określać australijskie rozwiązanie, nie wystarczy. Na pewno może nieco wyrównać siły między twórcami a tzw. strażnikami dostępu, czyli cyfrowymi gigantami. Ale cały ten nowy cyfrowy ekosystem musi zostać w końcu rozsądnie uregulowany, przynajmniej na poziomie Zachodu, między Australią, Unią Europejską a – miejmy nadzieję – Stanami Zjednoczonymi. Inaczej to, co w Europie jest naszą największą siłą, czyli różnorodność kulturalna i wciąż dość szerokie pole debaty społecznej, jakie zapewniają w miarę niezależne od władzy i wielkiego biznesu media, zostanie przemielone przez cyfrową rewolucję.

Oczywiście rząd w Canberze nie jest pierwszym, który postanowił powalczyć o niezależność kulturalną swego kraju oraz różnorodność swoich mediów, czyli poziom debaty publicznej i stabilność demokratycznego systemu. Bo to tak naprawdę jest stawką starcia demokratycznych państw Zachodu z cyfrowymi gigantami przejmującymi kolejne rynki medialne w niepodzielne władanie. Na ten ring wskoczył wcześniej Madryt, potem Paryż, od dawna do podobnej walki zbiera się Rzym, ale dopiero nieustępliwość australijskiego premiera Scotta Morrisona może pomóc liberalnej demokracji otrząsnąć się po długiej serii przyjętych ciosów i co najmniej uszczelnić gardę.

Pozostało 84% artykułu
Komentarze
Artur Bartkiewicz: Dlaczego PiS wciąż nie wybrał kandydata na prezydenta? Odpowiedź jest prosta
Komentarze
Mentzen jako jedyny mówi o wojnie innym głosem. Będzie czarnym koniem wyborów?
Komentarze
Karol Nawrocki ma w tej chwili zdecydowanie największe szanse na nominację PiS
Komentarze
Jerzy Surdykowski: Antoni Macierewicz ciągle wrzuca granaty do szamba
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Komentarze
Jan Zielonka: Donald Trump nie tak straszny, jak go malują? Nadzieja matką głupich