Bunt na Białorusi nie przypomina żadnego innego – masowy, ale łagodny. Heroiczny, radosny, wzruszający, wspaniały. Czy zatem podejście Zachodu do historycznych wydarzeń w tym kraju może przypominać reakcję na gwałtowne przemiany gdzie indziej? Na przykład na Ukrainie przed kilkoma laty?
Może. Na razie, co potwierdził zdalny szczyt Unii Europejskiej w środę, wygląda podobnie. Jak zwykle, gdy w pobliżu jest Rosja, możni Zachodu biorą pod uwagę jej dobre samopoczucie, dla dobrego samopoczucia zaś własnych społeczeństw troszkę grożą jej palcem. Skoro Moskwa uważa, że to jej strefa wpływu, to niech tak będzie. Oby tylko wstrzymała się od interwencji militarnej i pogodziła z tym, że promoskiewskiego dyktatora być może – choć niekoniecznie – zastąpi polityk z realnym poparciem społecznym, ale oczywiście bez jakichkolwiek antykremlowskich planów. By zostało z grubsza, jak jest.
Jako pozytywny przykład podaje się Armenię, gdzie w 2018 r. uliczne protesty zmiotły Serża Sarkisjana, który wydawał się wiecznym przywódcą, wiecznie prorosyjskim. Jego następcą został przywódca buntu Nikol Paszynian, tylko chwilę nie było jasne, jaki kierunek polityki międzynarodowej obierze. Pozostał przy prorosyjskiej.
Na razie wygląda na to, że w sprawie Białorusi mamy taki plan jak zwykle – zostawiający naszego sąsiada pod opieką Moskwy w zamian za to, że opieka nie obejmuje inwazji, okupacji ani mordowania Białorusinów na ulicach i w więzieniach. Pakt Merkel–Macron–Putin.
Białoruś to nie Armenia, która leży wciśnięta między wrogie państwa, Turcję i Azerbejdżan. Wrogie raczej na wieczność. Ale Białoruś to także nie jest kraj, o którym możemy z całą pewnością powiedzieć, że swoje miejsce widzi w organizacjach świata zachodniego. Przebudzenie Białorusinów, które podziwiamy od prawie dwóch tygodni, nie nastąpiło w wyniku wielkiego snu o Zachodzie. Protestujących jednoczy niechęć do Aleksandra Łukaszenki, do totalnego fałszerstwa wyborczego i do przemocy, którą zastosował w obronie swojej władzy. Masowo pożądana przemiana to koniec dyktatury.