Gdy GUS w środę pokazał dane o inflacji w styczniu, ekonomiści odetchnęli z ulgą – wyniosła 17,2 proc. (wobec 16,6 proc. w grudniu), podczas gdy oczekiwali przeciętnie 17,6 proc. Głównie to zasługa mniejszej niż się spodziewali presji inflacyjnej w przypadku paliw czy żywności. Inne składowe podbiły tzw. inflacje bazową, czyli tę miarę, która zależy od krajowej polityki pieniężnej. Oznacza to, że głębiej zapuszcza ona korzenie w polskiej gospodarce.
To stawia pod znakiem zapytania niedawną zapowiedź prezesa NBP Adama Glapińskiego, że w grudniu główny wskaźnik inflacji zmaleje do 6 proc. r/r. Inflacja musiałaby w zaledwie 11 miesięcy – od lutego do grudnia – zmaleć aż o 11,2 pkt proc. W roku wyborczym to mission impossible.
Czytaj więcej
Ceny dla konsumentów wzrosły w styczniu o 17,2 proc. wobec 16,6 proc. w grudniu – podał GUS. Anal...
Co prawda, spadkowi rocznego wskaźnika inflacji sprzyjać będzie wysoka inflacja przed roku. To tzw. efekt bazy statystycznej. Rok temu miesiąc w miesiąc inflacja rosła – z 8,5 proc. r/r w lutym poprzez 13,9 proc. w maju aż do 17,9 proc. w październiku.
Trudno jednak sobie wyobrazić, by partia rządząca nie zechciała przed jesiennymi wyborami poprawić słabnących nastrojów elektoratu jakimiś nowymi transferami społecznymi lub znaczną podwyżką już istniejących, np. programu 500+. Ten ruch pobudziłby słabnącą ostatnio konsumpcję i otworzył dociśniętym przeze rosnące koszty producentom i handlowcom możliwości mocniejszego przerzucenia ich na ceny.