Po 20 latach następca Jelcyna wystawił Łukaszence słony rachunek za jego marzenia. Teraz białoruski prezydent rozpaczliwie walczy o zachowanie suwerenności swego kraju – a właściwie jego resztek. Zadłużył go sam u rosyjskiego sąsiada tak, że w zasadzie Moskwa mogłaby go ogłosić bankrutem – gdyby tylko chciała. Wyprzedał już najważniejszą infrastrukturę przemysłową – Rosjanom, bo własnych kapitalistów zwalczał i zwalcza zaciekle. Równie zajadle przez prawie 20 lat tłumił wszelkie przejawy białoruskiego patriotyzmu, narzucając całemu krajowi poddaną niewielkim modyfikacjom radziecką jeszcze ideologię. Inna sprawa, że nie napotkał w tym ogromnego oporu.
Sam doprowadził do sytuacji, w której przedstawicielka rosyjskich nacjonalistów w kremlowskim aparacie władzy, była krymska prokurator Natalia Pokłonska, spokojnie może mówić w rosyjskiej telewizji: – Przecież Białoruś to Rosja. Tam mieszkają tacy sami ludzie jak my. Nasi ludzie.
Teraz kadra oficerska jego własnej armii z entuzjazmem mówi o ewentualnym zjednoczeniu z Rosją. Jakież bowiem w takim przypadku otworzą się dla niej możliwości awansu! Podobnie na moskiewski nacisk reaguje aparat urzędniczy. Nie wiadomo, co się dzieje w łukaszenkowskich służbach specjalnych. Ale ponieważ rosyjscy weterani KGB zawsze podkreślali, że – dzięki polityce Łukaszenki – w Mińsku czują się jak u siebie w domu, to można domyślać się, że i białoruska „gosbiezapastnost" nie zechce umierać za Batkę.
Były kołchoźnik został też sam na arenie międzynarodowej. Na ostatnim szczycie Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB) odwrócił się od niego nawet nielubiany przez Moskwę nowy lider Armenii Nikol Paszinian, którego Łukaszenko podburzał do wystąpienia przeciw Rosji.