Tak jak stało się w ostatnich dniach podczas kompletowania nowej Komisji Europejskiej pod kierownictwem Jeana-Claude'a Junckera. Obserwacja tego procesu okazała się nad wyraz pouczającą lekcją, jednak wnioski z niej wypływające trudno uznać za budujące.
Przede wszystkim porażający okazuje się poziom politycznego handlu, który – jak mogliśmy się przekonać – ma niewiele wspólnego z kompetencjami i przygotowaniem kandydatów do pełnienia funkcji. A chodzi o stanowiska „ministerialne", które już dawno przestały być dekoracyjne i bardzo wyraźnie wpływają na życie z górą pół miliarda ludzi w najwyżej rozwiniętej części świata.
W praktyce tymczasem okazuje się, że przetarg toczy się z uwzględnieniem absurdalnych zasad polityczno-regionalno-narodowej układanki. W pewnej chwili może się okazać (i niestety tak się dzieje), że np. na stanowisko człowieka zajmującego się transportem powinien trafić nie fachowiec w tej dziedzinie, ale wynikający z rozdania przedstawiciel Skandynawii, najlepiej chadek, a całkiem idealnie, gdyby to była kobieta.
Inna rzecz to poziom prezentowany przez kandydatów. Do historii przejdzie zapewne kandydatka Słowenii Alenka Bratušek, która nie dość, że sama wysłała się do Brukseli, to nie odpowiedziała właściwie na żadne pytanie fachowe (na dodatek okazała się miłośniczką Rosji ?– a miała nadzorować sektor energii!). ?Nie lepsi byli Brytyjczyk Jonathan Hill, Czeszka Véra Jourová albo Hiszpan Miguel Arias Cañete. Temu ostatniemu nie przeszkodził nawet rodzinny konflikt interesów. Na tym tle Elżbieta Bieńkowska istotnie mogła wypaść nieźle, nawet nie będąc wielką specjalistką od unijnego rynku wewnętrznego.
To, że kandydaci (często „zesłańcy" z krajowych podwórek politycznych) nie znają się nawet na podstawach dziedzin, którymi mają kierować, przeszkadza tylko części europosłów, a i ci często kierują się motywacją bardziej ideologiczną niż względami merytorycznymi.