Od mocno osadzonych w Chile czasów Pinocheta pana filmów – „Post mortem” czy „Nie” aż do „Jackie” o Jacqueline Kennedy – pańska twórczość jest zazwyczaj zanurzona w polityce. „Ema” się z tego wyłamuje.
Nie zgadzam się. Kino zawsze jest sztuką polityczną. Kiedy opisujesz kondycję człowieka, grupy, społeczeństwa, w tle zawsze kryje się kontekst polityczny. W „Emie” starałem się sportretować pewną generację, kryzys związany z sytuacją adopcyjną dzieci, a wreszcie to, jak egzystują dziś rodziny. Pokazać, jak zmieniają się dzisiaj społeczeństwa.
Idziemy, pana zdaniem, w dobrą stronę?
Bohaterami filmu są ludzie nienależący do mojej generacji. Nie chcę ich w żaden sposób oceniać, staram się tylko patrzeć, być świadkiem. W Chile młodzi ludzie wyraźnie różnią się od rodziców, nie mówiąc już o dziadkach. Mają inne podejście do życia. Kiedy dorastałem, wciąż słyszałem pytania: Co będziesz studiował? Kim będziesz? Sam też je sobie zadawałem. Oni są znacznie bardziej wolni od takiego stresu. Zależy im na innych rzeczach. Martwią się zmianami klimatycznymi, cenią tolerancję, nie zgadzają się na dzielenie ludzi. Jest im wszystko jedno, czy ktoś jest gejem, trans czy jest heteronormatywny. To ich nie interesuje. Uważają, że miłość nie jest przynależna do żadnej płci ani do żadnej seksualności. Może wyrażać się różnie, rodzić się w różnych sytuacjach.
W filmie portretuje pan ludzi, którzy szukając wolności, żyją z dnia na dzień.