Kto mordował Żydów? Armia Krajowa?!

Niemieccy zbrodniarze pilnie poszukują polskich pomagierów

Publikacja: 06.04.2013 01:01

Kto mordował Żydów? Armia Krajowa?!

Foto: ROL

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

"Mamo, tato, co robiliście podczas wojny?" – pytają młodzi Niemcy po premierze obrazu „Nasze matki, nasi ojcowie", trzyczęściowej sagi telewizyjnej emitowanej przez tamtejszą telewizję publiczną ZDF. Jej twórcy próbują zmierzyć się z faktem, iż to nie tylko zawodowi mordercy z Einsatzgruppen zapędzali Żydów do komór, ale – jak szacują historycy – co najmniej 160 tysięcy tzw. zwykłych Niemców brało osobisty udział w mordach ludności cywilnej. Jak z tym żyć?

Ano, jakoś to trzeba oswoić. Na przykład w ten sposób, że się zasugeruje – jak ten niemiecki miniserial – iż część polskiego zbrojnego podziemia, konkretnie Armia Krajowa, sama podżegała do mordów na Żydach. Ba, nawet z ochotą w nich uczestniczyła.

Abwehra filmuje Polskę

Oj, nie mamy my szczęścia do filmu niemieckiego. I zamierzamy niniejszym przypomnieć, że takie antypolskie paszkwilanctwo to w kinie niemieckim już długa i obfita tradycja. Myślicie, żeśmy zapomnieli? O nie! Cofnijmy się w lata 30., kiedy Niemcy jeszcze nie mordowali, ale kino już ich do tego szczuło.

Co z tego, że w 1934 r. Polska zawarła z Niemcami 10-letni pakt o nieagresji, skoro w Warszawie rocznie wyświetlano przeszło 30 niemieckich filmów, a w Berlinie jeden polski na rok. I to nie np. „Przeora Kordeckiego – obrońcę Częstochowy", bo ten zatrzymała hitlerowska cenzura, ale głupawą farsę „Czy Lucyna to dziewczyna?". Władze niemieckie tłumaczyły, że nie udostępniają swojej publiczności filmów polskich, bo te „prezentują niski poziom moralności". Ale najlepsze miało dopiero nadejść. Niespodziewanie, około roku 1936, Niemcy wystąpili z propozycją nakręcenia koprodukcji z czasów powstania listopadowego „Ku wolności", na co naiwni polscy filmowcy z ochotą przystali. Jakoś nie zdziwiło ich to, że w scenariuszu wyraźnie stało, iż powstańcy listopadowi po to podnieśli bunt przeciw caratowi, aby ziemie nadwiślańskie oddać prawowitemu właścicielowi, czyli Wielkim Niemcom. Żałosne!

A poza wszystkim nie mieli pojęcia o tym, że kilka miesięcy wcześniej Abwehra poleciła kilku swoim nadwiślańskim agentom objąć – drogą szantażu i przekupstwa – najważniejsze stanowiska w firmie Warszawska Kinematograficzna Spółka Akcyjna, która była de facto ekspozyturą niemieckiej UFY. I właśnie oni przejęli opiekę nad grupą filmowców niemieckich, która zjawiła się u nas, by sporządzić tzw. dokumentację, czyli wstępnie sfilmować plenery. Tylko że to nie byli żadni filmowcy, ale kadrowi pracownicy Abwehry, którzy bynajmniej nie filmowali naszych łanów rozkołysanych w lipcowym słońcu, lecz – poligony, lotniska, strategiczne mosty i węzły kolejowe. A nasze głupie Ministerstwo Spraw Wojskowych oddało im nawet do dyspozycji 5. Pułk Ułanów stacjonujący w Ostrołęce. Lokalni burmistrzowie prześcigali się w staraniach, by niemieccy artyści mogli filmować, co tylko chcieli. I odbyła się taka ówczesna „Operacja Argo". Dziwicie się, że Niemcy w 1939 r. zajęli nas w 30 dni? No cóż, pomógł im nasz przemysł filmowy, zwyczajnej głupoty nie licząc. Głupoty? Delikatnie powiedziane. We wrześniu 1939 r. na Warszawę spadały tony niemieckich bomb, a w kinach w najlepsze leciały hitlerowskie filmy. I ci, którym udało się wyjść cało z nalotów, chętnie je oglądali. Jeżeli poszukujecie przyczynków do narodowej paranoi, oto jeden gotowy.

Ale polska naiwność to jedno, a hitlerowska propaganda filmowa to drugie. Tu się pracowało na taśmie. W roku 1936 niemiecka ekipa filmowa wybrała się do Polski pod niewinnym pretekstem zdokumentowania, jak to się sąsiadom żyje na co dzień. Filmowali bezzębnych żebraków, żuli, wygłodzone dzieci, i to przedstawili jako polski standard w dziełku „Z tamtej strony Wisły". Nie pokazywano go w niemieckich kinach, bo wybuchłby skandal. Ale na zamkniętych pokazach dla członków NSDAP to „świadectwo" obejrzało pięć milionów Niemców. A po wybuchu wojny rzecz już szła regularnie w kinach. Dziwicie się, że ten naród potrzebuje bata i Einsatzgruppen? To zobaczcie, jak oni się prowadzili, zanim założyliśmy im Generalną Gubernię. I jak tu się dziwić, że chwalebny pułkownik Claus von Stauffenberg, ten, co w Wilczym Szańcu podłożył ładunek wybuchowy, tylko niezbyt szczęśliwie, pisał, że Polacy to taki naród, który wymaga niemieckiego nadzoru, bo inaczej sczeźnie?

Ale mnóżmy przykłady. Mamy rok 1938 i na niemieckich ekranach bryluje romans „Podróż do Tylży". Oto wzorcowe niemieckie małżeństwo w podróży poślubnej, a tu zjawia się kusicielka-degenaratka – oczywiście Polka – która zrobi wszystko, by oddać się Niemcowi szlachetnej krwi. Co w tej sytuacji przedsiębierze prawa niemiecka żona? Biegnie po pomoc do ojca, starego junkra pruskiego, który każe polską ladacznicę publicznie wychłostać. I niemieckie małżeństwo – cały czas tej lepszej krwi – prokreuje zgodnie z postulatami Partii.

I jeszcze takie coś jak „Wrogowie". Wiadomo – na granicy polsko-niemieckiej były zadrażnienia. Kto ciekawy, obejrzy sobie „Pogranicze w ogniu" ze wschodzącym Pazurą. Ale w hitlerowskiej produkcji grubą krechą postawiono wyraźny podział: z jednej strony na ziemi zbąszyńskiej panuje cywilizacja zachodnia („Die Strassen Frei fuer Grauen Batallionen..."), z drugiej – podła słowiańszczyzna. I ci Słowianie przenikają na tereny niemieckie, porywając dzieci, bezczeszcząc kobiety i sikając na groby. Konkluzja? Tak dłużej być nie może! I dlatego pancernik Schleswig-Holstein miał rację po swojej stronie o 4.45. A lato było piękne tego roku.

Blondi ze swastyką na szyi

A przecież kinematografia hitlerowska nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w kwestii polskiej. Pomógł jej w tym niejaki Igo Sym, aktor, pół Polak, pół Austriak. Po wątpliwych sukcesach na obszarze języka niemieckiego zjawił się w okupowanej Polsce jako gwiazda z najwyższej półki (ta naiwność pokutuje do dziś) i zaczął zarabiać po kabaretach grą na pile. A skoro tak, to wiadomo, że nie były to scenki typu „Qui pro quo", gdzie tekstów dostarczał Tuwim, ale tanie rewie, obliczone na głupawe szmoncesy i parady golasek. Z tym że Sym i tu dorabiał na boku. Polegało to na tym, iż – uhonorowany przez naturę – po końcowym ukłonie patrzył głęboko w oczy pani w głównej loży i składał ukłon. To znaczyło, że jest gotowy do posług. Pani dyskretnie obniżała podbródek, panowie wypisywali czeki i kabaret, całkiem jak u Boba Fosse'a, się kręcił.

Ale i to nie wyczerpywało całej aktywności Syma – bo przede wszystkim był on świetnie zakonspirowanym agentem gestapo. I zbierał dane, kto w światku artystycznym Warszawy najgorliwiej wyśmiewa Führera. Kiedy więc przyszła okupacja, Igo Sym od razu zaczął paradować po Nowym Świecie w mundurze sturmbannführera SS z trupią główką na czapce. Wkrótce objawił się dyrektorem niemieckiego Theather der Stadt Warschau. No i gotów był wreszcie wystąpić w jakimś poważniejszym filmie. Akurat nadarzyła się okazja – dr Josef Goebbels wymyślił, że napaść na Polskę i szykany wobec ludności dobrze byłoby uzasadnić odpowiednim filmem. Scenariusz powstał raz dwa i wiosną 1940 r. w Warschau zjawił się czołowy reżymowy reżyser Gustav Ucicky, któremu Sym pomaga teraz przygotować produkcję antypolskiego paszkwilu pt. „Powrót do ojczyzny" („Heimkehr").

Pomaga w ten sposób, że namawia polskich aktorów do udziału w tej haniebnej imprezie, a jak się opierają, grozi zsyłką do obozu koncentracyjnego. Co z tego, że takie tuzy jak Kazimierz Junosza-Stępowski odmawiają, ryzykując życie, skoro z górą dziesiątka polskich aktorów podpisuje umowy. Ba, niektórzy nawet proszą się o rolę. I tak niezły aktor dramatyczny Bogusław Samborski napraszał się wręcz, by odtworzyć na goebbelsowskim ekranie postać polskiego burmistrza-sadysty. Do czego on i jego koledzy byli potrzebni? Ano do tego, by obsłużyć następującą fabułkę.

Jest marzec 1939 r. i niewielkie miasteczko na zachodzie Polski, gdzie pędzi pracowity żywot nieliczna mniejszość niemiecka. Ale jej los nie jest bynajmniej godzien pozazdroszczenia, ponieważ musi zginać kark pod polskim batem. Niemiecka szkoła, gdzie dzieci grzecznie recytowały Goethego, zostaje z dnia na dzień zamknięta i oddana na siedzibę polskiej organizacji paramilitarnej. Polskie żołdactwo wyrzuca więc przez okna jak leci: ławki, doniczki, książki, pióra i zeszyty. Szerokim łukiem frunie i roztrzaskuje się na bruku tablica, na której widać jeszcze rząd literek postawionych pilną niemiecką rączką. Stadko dzieci (same blondynki, a jakże) ucieka w popłochu, a tu rzuca się na nich gromada polskich obdartusów. Lżą, poniżają wulgarnym gestem, wreszcie biorą się do bitki. Cóż, tylko tyle potrafią... W tej sytuacji córka lokalnego niemieckiego lekarza (w tej roli ówczesna gwiazda Paula Wessely) biegnie do polskiego burmistrza z prośbą o ochronę. A ten (w wykonaniu łajdaka Samborskiego) z wyraźną przyjemnością słucha o tym, jak to Niemcy na jego terenie dostają w kość i – oczywiście – palcem nie kiwnie, by w tym procederze przeszkadzać. Podobnie zresztą jak przełożeni burmistrza w mieście wojewódzkim – nie dopuszczają dzielnej Niemki przed oblicze wojewody, a na dodatek traktują ją z typowym polskim chamstwem, sugerując, żeby wraz ze swymi rodakami wynosiła się z Polski w podskokach. Ta, załamana, wraca do domu, a tu czeka ją nowa tragedia. Ojciec padł ofiarą polskiej prowokacji – wywabiono go z domu pod pozorem pilnego wezwania do chorego (obowiązkowy staruszek oczywiście zebrał się natychmiast), a na ulicy pobito i postrzelono. Biedak stracił wzrok.

Ale nie on jeden ucierpiał. Polski motłoch wdarł się do niemieckiej gospody i przede wszystkim nażłopał się wódki i piwa. A gdy gospodyni próbowała bronić dobytku (tradycyjnie przez okno wylatuje wszystko, co cenne), została w sposób bardzo filmowy ukamienowana na ulicy. Kawałek dalej gromada polskich zbirów (a te ze sceny  na scenę mają coraz bardziej semickie rysy) ściga śliczną niemiecką dziewczynę – naturalnie złotowłosą – w oczywistej intencji gwałtu. Nie dochodzi jednak do niego, bo wcześniej kamień rzucony polską zbrodniczą ręką trafia dziewczynę w skroń, skutkiem czego pada ona martwa na bruk. Wtedy kamera robi zbliżenie i widać, że dziewczyna na szyi nosiła złoty łańcuszek z gustowną swastyką. Gehenna wydaje się nie mieć końca. 1 września, kiedy to sterroryzowani i zastraszeni Niemcy słuchają cichcem z radia przemówienia Führera, wpada polska żandarmeria, bije jak popadnie, a następnie spędza wszystkich do piwnicy. Wśród płaczu dzieci i jęków skatowanych dzielna córka niemieckiego lekarza wstaje i intonuje niemiecką pieśń patriotyczną. Na to w piwnicznym okienku pojawia się lufa karabinu maszynowego i widać rękę polskiego żołnierza, która sprawdza, czy taśma z nabojami prawidłowo założona. Jeszcze chwila i pociągnie za spust. Na szczęście rozlega się alarm lotniczy i polscy tchórze umykają w popłochu. Ziemia drży, bo do miasta wjeżdżają ciężkie czołgi niemieckie. Dzielna Niemka, wychodząc im naprzeciw, prowadzi swego ociemniałego ojca jako żywy dowód polskiego bestialstwa. Ende.

I jeszcze coś. Przy kręceniu filmu życie straciło kilku Polaków. Rzecz odbyła się tak, iż polskich bandytów w filmie grali esesmani ubrani w byle jakie łachy, a osadników niemieckich – Polacy z okolic Myszyńca na Kurpiach, gdzie rzecz kręcono. I reżyser zażądał, aby esesmani-Polacy w scenach katowania rzekomych Niemców wcale nie markowali ciosów, tylko bili naprawdę. No więc bili, aż pozabijali. A samo dziełko? Premierę miało latem 1941 r. – nie zgadną państwo – na Festiwalu w Wenecji, gdzie dostało nagrodę specjalną włoskiego ministra kultury. A potem uroczysty pokaz w wiedeńskim ekskluzywnym kinie Scala, gdzie dr Goebbels ogłosił je „filmem narodu". Na jego osobiste polecenie film na obowiązkowych pokazach wyświetlano niemieckiej młodzieży szkolnej, jak III Rzesza długa i szeroka. I to by było na tyle. Później już się nami film niemiecki nie interesował. I jeszcze tylko ten Igo Sym. Chłopcy z AK odczytali mu wyrok w drzwiach, dostał dwa strzały z TT-ki.

Po wojnie z antyfaszystami z NRD współpracowaliśmy niewiele, prawie wcale. Tylko Leon Niemczyk grywał regularnie w enerdowskich westernach (niestety, nie w tych o Winnetou, lecz w znacznie gorszych). A było to w czasach, gdy w Ost Berlinie we Friedrichstadt-Palast koncertowała cała nasza muzyczna plejada. Ot, choćby czołowy zespół beatowy z refrenem „Du hast Schöne Augen". Nazywał się tam Die Roten Gitaren. Miłych snów, panie Sewerynie Krajewski.

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

"Mamo, tato, co robiliście podczas wojny?" – pytają młodzi Niemcy po premierze obrazu „Nasze matki, nasi ojcowie", trzyczęściowej sagi telewizyjnej emitowanej przez tamtejszą telewizję publiczną ZDF. Jej twórcy próbują zmierzyć się z faktem, iż to nie tylko zawodowi mordercy z Einsatzgruppen zapędzali Żydów do komór, ale – jak szacują historycy – co najmniej 160 tysięcy tzw. zwykłych Niemców brało osobisty udział w mordach ludności cywilnej. Jak z tym żyć?

Pozostało 96% artykułu
Film
Gwiazda serialu „Czarnobyl”, Jared Harris, odbierze nagrodę Cutting Edge Award na BNP Paribas Warsaw SerialCon
Film
EnergaCAMERIMAGE: Toruńska próba przed Oscarami
Film
Trwa zamieszanie wokół Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej
Film
EnergaCamerimage 2024: Złota Żaba dla Michała Dymka
Materiał Promocyjny
Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi!
Film
Nominowani w Konkursie na Najlepszy Polski Serial Roku 2024 w ramach BNP Paribas Warsaw SerialCon!