A poza wszystkim nie mieli pojęcia o tym, że kilka miesięcy wcześniej Abwehra poleciła kilku swoim nadwiślańskim agentom objąć – drogą szantażu i przekupstwa – najważniejsze stanowiska w firmie Warszawska Kinematograficzna Spółka Akcyjna, która była de facto ekspozyturą niemieckiej UFY. I właśnie oni przejęli opiekę nad grupą filmowców niemieckich, która zjawiła się u nas, by sporządzić tzw. dokumentację, czyli wstępnie sfilmować plenery. Tylko że to nie byli żadni filmowcy, ale kadrowi pracownicy Abwehry, którzy bynajmniej nie filmowali naszych łanów rozkołysanych w lipcowym słońcu, lecz – poligony, lotniska, strategiczne mosty i węzły kolejowe. A nasze głupie Ministerstwo Spraw Wojskowych oddało im nawet do dyspozycji 5. Pułk Ułanów stacjonujący w Ostrołęce. Lokalni burmistrzowie prześcigali się w staraniach, by niemieccy artyści mogli filmować, co tylko chcieli. I odbyła się taka ówczesna „Operacja Argo". Dziwicie się, że Niemcy w 1939 r. zajęli nas w 30 dni? No cóż, pomógł im nasz przemysł filmowy, zwyczajnej głupoty nie licząc. Głupoty? Delikatnie powiedziane. We wrześniu 1939 r. na Warszawę spadały tony niemieckich bomb, a w kinach w najlepsze leciały hitlerowskie filmy. I ci, którym udało się wyjść cało z nalotów, chętnie je oglądali. Jeżeli poszukujecie przyczynków do narodowej paranoi, oto jeden gotowy.
Ale polska naiwność to jedno, a hitlerowska propaganda filmowa to drugie. Tu się pracowało na taśmie. W roku 1936 niemiecka ekipa filmowa wybrała się do Polski pod niewinnym pretekstem zdokumentowania, jak to się sąsiadom żyje na co dzień. Filmowali bezzębnych żebraków, żuli, wygłodzone dzieci, i to przedstawili jako polski standard w dziełku „Z tamtej strony Wisły". Nie pokazywano go w niemieckich kinach, bo wybuchłby skandal. Ale na zamkniętych pokazach dla członków NSDAP to „świadectwo" obejrzało pięć milionów Niemców. A po wybuchu wojny rzecz już szła regularnie w kinach. Dziwicie się, że ten naród potrzebuje bata i Einsatzgruppen? To zobaczcie, jak oni się prowadzili, zanim założyliśmy im Generalną Gubernię. I jak tu się dziwić, że chwalebny pułkownik Claus von Stauffenberg, ten, co w Wilczym Szańcu podłożył ładunek wybuchowy, tylko niezbyt szczęśliwie, pisał, że Polacy to taki naród, który wymaga niemieckiego nadzoru, bo inaczej sczeźnie?
Ale mnóżmy przykłady. Mamy rok 1938 i na niemieckich ekranach bryluje romans „Podróż do Tylży". Oto wzorcowe niemieckie małżeństwo w podróży poślubnej, a tu zjawia się kusicielka-degenaratka – oczywiście Polka – która zrobi wszystko, by oddać się Niemcowi szlachetnej krwi. Co w tej sytuacji przedsiębierze prawa niemiecka żona? Biegnie po pomoc do ojca, starego junkra pruskiego, który każe polską ladacznicę publicznie wychłostać. I niemieckie małżeństwo – cały czas tej lepszej krwi – prokreuje zgodnie z postulatami Partii.
I jeszcze takie coś jak „Wrogowie". Wiadomo – na granicy polsko-niemieckiej były zadrażnienia. Kto ciekawy, obejrzy sobie „Pogranicze w ogniu" ze wschodzącym Pazurą. Ale w hitlerowskiej produkcji grubą krechą postawiono wyraźny podział: z jednej strony na ziemi zbąszyńskiej panuje cywilizacja zachodnia („Die Strassen Frei fuer Grauen Batallionen..."), z drugiej – podła słowiańszczyzna. I ci Słowianie przenikają na tereny niemieckie, porywając dzieci, bezczeszcząc kobiety i sikając na groby. Konkluzja? Tak dłużej być nie może! I dlatego pancernik Schleswig-Holstein miał rację po swojej stronie o 4.45. A lato było piękne tego roku.
Blondi ze swastyką na szyi
A przecież kinematografia hitlerowska nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w kwestii polskiej. Pomógł jej w tym niejaki Igo Sym, aktor, pół Polak, pół Austriak. Po wątpliwych sukcesach na obszarze języka niemieckiego zjawił się w okupowanej Polsce jako gwiazda z najwyższej półki (ta naiwność pokutuje do dziś) i zaczął zarabiać po kabaretach grą na pile. A skoro tak, to wiadomo, że nie były to scenki typu „Qui pro quo", gdzie tekstów dostarczał Tuwim, ale tanie rewie, obliczone na głupawe szmoncesy i parady golasek. Z tym że Sym i tu dorabiał na boku. Polegało to na tym, iż – uhonorowany przez naturę – po końcowym ukłonie patrzył głęboko w oczy pani w głównej loży i składał ukłon. To znaczyło, że jest gotowy do posług. Pani dyskretnie obniżała podbródek, panowie wypisywali czeki i kabaret, całkiem jak u Boba Fosse'a, się kręcił.
Ale i to nie wyczerpywało całej aktywności Syma – bo przede wszystkim był on świetnie zakonspirowanym agentem gestapo. I zbierał dane, kto w światku artystycznym Warszawy najgorliwiej wyśmiewa Führera. Kiedy więc przyszła okupacja, Igo Sym od razu zaczął paradować po Nowym Świecie w mundurze sturmbannführera SS z trupią główką na czapce. Wkrótce objawił się dyrektorem niemieckiego Theather der Stadt Warschau. No i gotów był wreszcie wystąpić w jakimś poważniejszym filmie. Akurat nadarzyła się okazja – dr Josef Goebbels wymyślił, że napaść na Polskę i szykany wobec ludności dobrze byłoby uzasadnić odpowiednim filmem. Scenariusz powstał raz dwa i wiosną 1940 r. w Warschau zjawił się czołowy reżymowy reżyser Gustav Ucicky, któremu Sym pomaga teraz przygotować produkcję antypolskiego paszkwilu pt. „Powrót do ojczyzny" („Heimkehr").