Klub Jimmy'ego - recenzja filmu

Od piątku na ekranach „Klub Jimmy'ego", którego akcja toczy się w Irlandii lat 30. Sprawne, szlachetne kino - pisze Barbara Hollender.

Aktualizacja: 28.10.2014 21:10 Publikacja: 28.10.2014 18:01

Film opowiada prawdziwą historię Jamesa Graltona, którego zagrał Barry Ward – na zdjęciu w środku z

Film opowiada prawdziwą historię Jamesa Graltona, którego zagrał Barry Ward – na zdjęciu w środku z Simone Kirby (Oonagh)

Foto: BEST FILM

Podobno to ostatnie spojrzenie Kena Loacha na historię. ?– Muszę skończyć z filmami ?o takim rozmachu – mówi 78-letni Ken Loach. – Nie mam już tyle energii, żeby wstawać o piątej rano i użerać się na planie do późnej nocy. Niektórzy potrafią reżyserować, siedząc w fotelu i patrząc w monitor, ja do nich nie należę. Dlatego chcę teraz skupić się na dokumentach, a jeśli jeszcze nakręcę fabułę, to tylko współczesną i kameralną.

Zobacz galerię zdjęć

Kontynuacja irlandzkich historii

„Klub Jimmy'ego" – pożegnanie Loacha z kinem kostiumowym – jest opowieścią, która mogłaby być kontynuacją jego „Wiatru buszującego w jęczmieniu" o wojnie domowej, jaka toczyła się w Irlandii w latach dwudziestych XX wieku.

Najnowszy film Loacha to prawdziwa historia Jamesa Graltona – irlandzkiego komunisty, który na początku lat 30. w Effrinagh, w prowincji Leitrim, założył klub Jimmy's Hall przypominający dzisiejszy dom kultury. Odbywały się tam spotkania poetyckie, zajęcia chóru, zabawy taneczne, a także dyskusje polityczne. Gdy na prośbę aktywistów z IRA Gralton wsparł rodzinę wyrzuconą z domu przez właściciela ziemskiego, po proteście kościoła i miejscowych notabli został aresztowany, a następnie deportowany z własnego kraju. Wsadzono go na statek płynący do Ameryki bez prawa powrotu.

Loach swoim zwyczajem opowiada o nierównościach społecznych i ciemiężeniu tych, którzy znajdują się na niższych szczeblach społecznej drabiny. Ale nie robi tego nachalnie. Z właściwą sobie szlachetnością przypomina, czym są godność, solidarność, wierność własnym przekonaniom. I nie moralizuje. Portretuje ludzi, którzy wiele w życiu stracili. Jego bohater po powrocie do wioski z pierwszego wyjazdu do Ameryki spotyka dawną miłość, ale ona jest już żoną innego mężczyzny, choć nigdy nie przestała go kochać. Gralton zna cenę, jaką trzeba czasem zapłacić za przekonania, a jednak znów podejmuje ryzyko. Staje po stronie słabych.

„Typowy Loach: ludzki, pełen pasji, empatii, energii i życia" – napisał krytyk „Guardiana". „Klub Jimmy'ego" nie dorównuje „Wiatrowi buszującemu w jęczmieniu", ale jest godnym pożegnaniem mistrza z dużymi produkcjami.

Chłopak z Nuneaton

Rozmawiałam z Kenem Loachem wiele razy. Zawsze był życzliwy, otwarty, całkowicie naturalny. W Cannes, Wenecji, Berlinie można go spotkać w małej pizzerii albo przy budce z hot dogami. – W takich miejscach można usłyszeć znacznie więcej ciekawych historii niż w eleganckich hotelowych restauracjach – powiedział mi kiedyś.

Nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi. Ponad pół wieku temu chłopak z biednej rodziny z 70-tysięcznego Nuneaton wykorzystał szansę: należał do pierwszego pokolenia, które mogło ubiegać się o stypendia wyższej uczelni. Miał niewiele ponad 20 lat i zdążył odbyć służbę wojskową, gdy znalazł się w Oxfordzie. Studiował prawo, ale trafił do BBC, gdzie w latach 60. emitowane były programy łączące elementy teatru telewizji i paradokumentu. Jego „Up the Junction" obejrzało ponad 10 mln widzów, a film przyczynił się do wszczęcia dyskusji, która w 1967 roku doprowadziła do legalizacji aborcji. Po dokumencie o bezdomnych „Cathy Come Home" został zaproszony przez ministra budownictwa. – Wysłuchałem kilku frazesów i pomyślałem, że nic się nie zmieni. Ale potem coś w brytyjskim prawie drgnęło – wspomina. – To chyba wtedy zacząłem patrzeć w lewą stronę.

Dziś uchodzi za artystę lewicowego, ale przede wszystkim jest człowiekiem, który przygląda się życiu tych, którym nie jest łatwo. I chętnie opowiada o wielkiej wartości, jaką jest wolność. W filmach „Pieśń Carli" (o reżimie Somozy i rewolucji sandinistowskiej w Nikaragui), „Ziemia i wolność" (o wojnie domowej w Hiszpanii), „Chleb i róże" (o meksykańskich emigrantach w USA) czy wreszcie w „Wietrze buszującym w jęczmieniu" pokazywał mechanizmy historii. Ten ostatni film, gorzki i przejmujący, przedstawiający genezę konfliktu trwającego do dziś, przyniósł mu Złotą Palmę w Cannes.

Loach kojarzy się jednak przede wszystkim z takimi filmami, jak „Kes", „Biedroneczko, biedroneczko", „Wiatr w oczy", „Jestem Joe" czy „Słodka szesnastka", opowieściami o ludziach pozbawionych perspektyw. Ich bohaterami byli: samotny chłopiec z robotniczej rodziny, kobieta, której opieka społeczna odbiera dziecko, bezrobotny facet, który przeżywa tragedię, bo nie jest w stanie kupić córce sukienki do pierwszej komunii, nastolatek przystępujący do mafii, żeby zapewnić dobre warunki życia wychodzącej z więzienia matce.

Artysta nieobojętny

My też zazdrościliśmy mu takich filmów jak „Wiatr w oczy", bo historia, którą tam opowiedział, mogła zdarzyć się w Polsce. To on też nakręcił „Polaka potrzebnego od zaraz" i pokazał naszych rodaków bezlitośnie wykorzystywanych w Londynie.

W krajobrazie współczesnego kina, coraz częściej tematy społeczne zostawiającego dziennikarzom, Loach jest twórcą, który konsekwentnie pozostaje nieobojętny na problemy świata. Na konferencjach prasowych potrafi wygłosić apel w obronie głodującej Aminatu Haidar, bojowniczki o prawa człowieka w Saharze Zachodniej, wystąpić przeciw zaostrzaniu przepisów imigracyjnych w Wielkiej Brytanii albo mówić o bezrobociu wśród młodzieży. Ale nie ma w nim zapiekłości ideologa. Wspierany przez swojego scenarzystę Paula Laverty'ego, pozostaje artystą mówiącym w imieniu tych, którzy sami krzyczeć nie mają siły.

Przyznaję więc, że nie bardzo wierzę w pożegnanie Kena Loacha z kinem. 78-letni reżyser miał ostatnio problemy ze zdrowiem, przede wszystkim ze wzrokiem. Może dlatego postanowił zwolnić tempo. Ale czy człowiek tak bacznie przyglądający się kondycji świata i ludzi może się zająć podlewaniem roślin w ogródku? Podejrzewam, że filmowa banicja Kena Loacha potrwa tylko do czasu, gdy przeczyta w gazecie informację, która go zbulwersuje albo poruszy.

Podobno to ostatnie spojrzenie Kena Loacha na historię. ?– Muszę skończyć z filmami ?o takim rozmachu – mówi 78-letni Ken Loach. – Nie mam już tyle energii, żeby wstawać o piątej rano i użerać się na planie do późnej nocy. Niektórzy potrafią reżyserować, siedząc w fotelu i patrząc w monitor, ja do nich nie należę. Dlatego chcę teraz skupić się na dokumentach, a jeśli jeszcze nakręcę fabułę, to tylko współczesną i kameralną.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Film
Arkadiusz Jakubik: Zagram Jacka Kuronia. To będzie opowieść o wielkiej miłości
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem
Film
Leszek Kopeć nie żyje. Dyrektor Gdyńskiej Szkoły Filmowej miał 73 lata
Film
Powstaje nowy Bond. Znamy aktorów typowanych na agenta 007
Film
Mają być dwie nowe „Lalki”. Netflix miał pomysł przed TVP
Film
To oni ocenią filmy w konkursach Mastercard OFF CAMERA 2025!