Podobno to ostatnie spojrzenie Kena Loacha na historię. ?– Muszę skończyć z filmami ?o takim rozmachu – mówi 78-letni Ken Loach. – Nie mam już tyle energii, żeby wstawać o piątej rano i użerać się na planie do późnej nocy. Niektórzy potrafią reżyserować, siedząc w fotelu i patrząc w monitor, ja do nich nie należę. Dlatego chcę teraz skupić się na dokumentach, a jeśli jeszcze nakręcę fabułę, to tylko współczesną i kameralną.
Kontynuacja irlandzkich historii
„Klub Jimmy'ego" – pożegnanie Loacha z kinem kostiumowym – jest opowieścią, która mogłaby być kontynuacją jego „Wiatru buszującego w jęczmieniu" o wojnie domowej, jaka toczyła się w Irlandii w latach dwudziestych XX wieku.
Najnowszy film Loacha to prawdziwa historia Jamesa Graltona – irlandzkiego komunisty, który na początku lat 30. w Effrinagh, w prowincji Leitrim, założył klub Jimmy's Hall przypominający dzisiejszy dom kultury. Odbywały się tam spotkania poetyckie, zajęcia chóru, zabawy taneczne, a także dyskusje polityczne. Gdy na prośbę aktywistów z IRA Gralton wsparł rodzinę wyrzuconą z domu przez właściciela ziemskiego, po proteście kościoła i miejscowych notabli został aresztowany, a następnie deportowany z własnego kraju. Wsadzono go na statek płynący do Ameryki bez prawa powrotu.
Loach swoim zwyczajem opowiada o nierównościach społecznych i ciemiężeniu tych, którzy znajdują się na niższych szczeblach społecznej drabiny. Ale nie robi tego nachalnie. Z właściwą sobie szlachetnością przypomina, czym są godność, solidarność, wierność własnym przekonaniom. I nie moralizuje. Portretuje ludzi, którzy wiele w życiu stracili. Jego bohater po powrocie do wioski z pierwszego wyjazdu do Ameryki spotyka dawną miłość, ale ona jest już żoną innego mężczyzny, choć nigdy nie przestała go kochać. Gralton zna cenę, jaką trzeba czasem zapłacić za przekonania, a jednak znów podejmuje ryzyko. Staje po stronie słabych.