Scenariusz filmu Luki Guadagnina powstał na podstawie powieści Williama S. Burroughsa, przyjaciela Allena Ginsberga i Jacka Kerouaka, pisarza uzależnionego od morfiny, heroiny i alkoholu, który w 1941 roku musiał uciec z USA do Meksyku. Stamtąd wyjechał do Ameryki Południowej, szukając yage – narkotyku, który miał złagodzić działanie heroiny. W tamtym czasie Burroughs napisał dwie powieści – „Ćpun” i właśnie „„Queer” (co było wówczas lekceważącym określeniem homoseksualisty). Tę drugą, obawiając się skandalu, wydał dopiero w roku 1985.
Akcja toczy się więc w Meksyku w latach 50. ubiegłego wieku. Żyjący bez celu Amerykanin Lee (Daniel Craig) snuje się po mieście, czasem zabiera do domu chłopaków, którym płaci za seks. Pewnego dnia w barze dostrzega studenta Allertona (Drew Starkey), który staje się niemal jego obsesją. I owszem, po jakimś czasie, zdobywa go. Razem jadą do Ameryki Południowej. Dalej jest coraz większa degrengolada, wpadanie w narkotykowy trans.
„Queer” wpisuje w modny ostatnio nurt filmowej twórczości łamiącej polityczną poprawność kina. Jego twórca, Luca Guadagnino, zaistniał w światowym kinie dzięki tryptykowi o pożądaniu: „Nienasyceni”, „Jestem miłością”, „Tamte dni, tamte noce”. Zwłaszcza ten ostatni tytuł, w którym pojawił się młody Timothee Chalamet, przyniósł mu ogromne uznanie. To była historia urzeczenia sobą dwóch młodych mężczyzn, ale też opowieść o niekłamanej tolerancji, gdy ojciec 17-latka patrzy na pierwszy romans syna z rozczuleniem, nie widząc w nim „inności”, lecz piękne, młodzieńcze uniesienie.
Teraz po sukcesach „Suspirii”, gdzie bawił się konwencją horroru, czy „Challengers”, opowieści o trójkącie osadzonym środowisku tenisistów, Guadagnino wrócił do klimatów gejowskiej miłości. Ale zupełnie inaczej niż „Tamtych dniach, tamtych nocach”