Czegoś tak spektakularnie nudnego, banalnego i usypiającego jak pierwszy odcinek „Białego lotosu 3” – z wyjątkiem pierwszej sekwencji – nie widziałem dawno, zwłaszcza wśród produkcji uważanych na początku za oryginalne, odświeżające, niekonwencjonalne.
„Biały lotos” w Tajlandii
W dwóch pierwszych sezonach ulokowanych na Hawajach i Sycylii luksusowe lokalizacje i wakacje z marzeń większości śmiertelników na Ziemi stały się pretekstem do ironicznych, przewrotnych historii. Odsłaniały kulisy życia ludzi celebrujących swój sukces, aspirujących do niego albo znajdujących się w ich satelicie, jak choćby personel przybytków dla superbogaczy. Tytuł serialu jest metaforyczny, a można go też uznać za ostrzeżenie: biały lotos wyrasta z błota, a kiedy kwitnie, przebija się przez brudną wodę i nad jej powierzchnią wyrastają przepiękne kwiaty.
Oglądaliśmy ludzi z tajemnicami, wartych obserwowania, by zdiagnozować współczesny świat oraz to, co jest grą i pozorem lub prawdą. Jednocześnie lepiej było mieć dystans do podglądania najdroższych resortów, hoteli i miejsc, by nie przyjąć roli ubogich – również myślowo – odbiorców tabloidów i kronik towarzyskich. Producent i pomysłodawca serii Mick White dawał na to szansę, inkasując pewnie sporo pieniędzy od tych, którzy chcą wylansować swoje przybytki relaksu. Teraz zarobił 4,4 mln euro w niezapłaconych podatkach. Kto przeliczy, ile stracił wizerunkowo?
Oglądając trzecią część „Białego Lotosu” nie ma co się bowiem zastanawiać, czy to klęska, bo o faktach się nie dyskutuje. By przyglądanie się katastrofie, która wcale nie jest piękna, miało jakikolwiek sens w diagnozowaniu niepokojących zmian, które zachodzą we współczesnym świecie, lepiej zastanowić się, czy Mick White został porwany lub podmieniony, co proponuję jako temat ciekawszej produkcji. Jest też jeszcze inna kwestia, którą warto rozważyć: z jakich powodów White z premedytacją popsuł swoje największe osiągnięcie i jakie kalkulacje nim kierowały, jeśli ma jeszcze świadomość, jak nisko upadł?