– Naprawdę nie rozumiem, jak można bluźnić, jeśli opowiada się o czymś, co zdarzyło się naprawdę. Możesz mówić o tym, że było źle lub nie, ale nie możesz zmienić historii. Słowo „bluźnierstwo" jest w tym przypadku nieuzasadnione i głupie – zdenerwował się Paul Verhoeven w czasie konferencji prasowej w Cannes.
„Bluźnierczy" – to określenie pada czasem w kontekście jego filmu „Benedetta". Tytułowa Benedetta Carlini jest siostrą zakonną, w XVII wieku ogłosiła się stygmatyczką. Kościół badał jej sprawę i po procesie, który toczył się w latach 1619–1623, skazał na więzienie.
Verhoeven nie poprzestaje jednak na wątkach religijnych. Jest w jego filmie żądza władzy, bo mistyczne wizje mają Benedetcie zapewnić najwyższą klasztorną funkcję przeoryszy. Jest polityka Kościoła i nuncjusz papieski z ciężarną gospodynią. Do tego lesbijska miłość między Benedettą i przygarniętą przez nią do klasztoru zakonnicą, seks uprawiany ociosaną figurką Matki Boskiej, namiętność, zdrada. Jest wreszcie w „Benedetcie" pandemia pochłaniająca setki ofiar. A zdjęcia do filmu realizowane były przed 2020 rokiem.
Paul Verhoeven zawsze prowokował, od pierwszych filmów zrealizowanych na początku lat 70. w Holandii aż po hollywoodzkie przeboje takie jak „Nagi instynkt" czy „Showgirls". Teraz bawi się konwencją hagiografii, czerpiąc wiele z książki „Immodest Acts: The Life of a Lesbian Nun in Reinassance Italy" Judith Brown. Atakuje zakłamanie Kościoła, ale też pokazuje ludzkie żądze, które w swej istocie nie zmieniają się wraz z rozwojem cywilizacji.
To, co w „Benedetcie" ukryte pod stylizowaną formą, można przełożyć na język współczesności. Reżyser zaś mówi: – Mam przekonanie, że dzisiaj nie mógłbym w Stanach zrobić takiego filmu jak „Benedetta". Na szczęście Francja zachowała wolność i można w niej głośno rozmawiać o sprawach, które wymykają się prostym definicjom i analizom.