Najpierw zrobił to Leigh w “Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia”. W zrealizowanym rok później przez Loacha “Szukając Erica” przez dłuższy czas nic tonu komediowego nie zapowiada. Film otwiera symboliczna scena, w której bohater – listonosz Eric Bishop (Evets) wjeżdża samochodem na rondo pod prąd, co kończy się niegroźnym wypadkiem.
To jakby wskazanie od losu, że musi wyjść ze stanu apatii i totalnej depresji. Eric, mężczyzna po pięćdziesiątce, jest bowiem na skraju psychicznej wytrzymałości. Od pierwszej żony, którą w skrytości kocha do dziś, odszedł, gdy spodziewała się dziecka. Mimo to córka chętnie się z nim spotyka, ale myśl, że mógłby spotkać jej matkę, napawa go strachem. Dobija go użeranie się z pasierbami, których – odchodząc – pozostawiła mu druga żona. Chłopcy nie dość, że go totalnie lekceważą, to jeszcze wplątują się w potyczki z lokalnym gangsterem.
Jedyne chwile wytchnienia to spotkania w pubie z kolegami listonoszami – zażartymi kibicami Manchesteru United. Życie Erica odmieni się, gdy walcząc z depresją, zapala jointa. Zadaje wówczas pytanie swemu idolowi, spoglądającemu z plakatu, sławnemu piłkarzowi Ericowi Cantonie: “Jak poradziłbyś sobie w mojej sytuacji?”.
I wówczas staje się cud. W pokoju Erica pojawia się sam Cantona, służąc odtąd za mentora i życiowego przewodnika. Loach tak prowadzi narrację, że takie bajkowe rozwiązanie problemów bohatera przyjmujemy gładko, bez dysonansu, jako coś naturalnego.
To film o nadziei, której nie można tracić nawet wówczas, gdy pesymizm wydaje się jedynym naturalnym stanem. To, co ponad 70 lat temu lansował w swoich społecznych komediach Frank Capra, i dziś, gdy komuś wiatr wieje w oczy, może zastrzyknąć nieco optymizmu.