W „Wojnie Restrepo" śledziliśmy losy marines, którzy na cześć zabitego kolegi wznieśli w afgańskich górach mały posterunek. Tamten film był jak chropawy reportaż z pierwszej linii frontu. Metz też filmuje walkę z bliska, ale w konwencji mrocznej epiki. Jakby chciał z kamerą dotrzeć do jądra ciemności. Stworzyć dokumentalny „Czas Apokalipsy".
Bohaterami są młodzi Duńczycy stacjonujący w prowincji Helmand. Wyruszyli na misję po przygodę. Naładowani adrenaliną rwą się do akcji. Tymczasem służba w tytułowej bazie Armadillo to przede wszystkim nużące czekanie, aż coś się wreszcie wydarzy.
Początkowy entuzjazm zmienia się w przerażenie. Potem dochodzi przygnębienie z powodu śmierci kolegów. Wreszcie – chęć odwetu. Podczas krwawego starcia z talibami nie sposób rozstrzygnąć, czy żołnierze są bohaterami godnymi medali czy ludźmi zaślepionymi okrucieństwem.
Metz świetnie uchwycił ich mentalność i wrażliwość ukształtowane przez media. Są jak podekscytowani gracze, dla których wojna jest dopalaczem emocji. Takim samym jak kino akcji, komputerowa strzelanka czy film porno. Nic więc dziwnego, że patrolowanie okolicy i przekonywanie mieszkańców do współpracy okazuje się dla nich uciążliwą rutyną. Liczy się tylko walka. Jeden z bohaterów mówi zresztą z rozbrajającą szczerością, że wstyd byłoby wrócić z półrocznej zmiany bez kontaktu z wrogiem. Przecież po to tu głównie przyjechali – podkreśla.
W „Armadillo..." wojna działa jak w oscarowym thrillerze „The Hurt Locker". Uzależnia. Większość duńskich żołnierzy sfilmowanych przez Metza zamierza wrócić do Afganistanu...