Racjonalista i romantyk
Osią fabuły obu filmów jest konflikt pomiędzy komendantem Wojskowej Składnicy Tranzytowej majorem Henrykiem Sucharskim a jego zastępcą kapitanem Franciszkiem Dąbrowskim. Konflikt niezwykle ciekawy, bo będący jakby kolejnym odpryskiem starego jak świat, a raczej nasz naród, sporu pomiędzy postawą racjonalną, pozytywistyczną a romantyczną i nieco straceńczą. W filmie Różewicza konflikt ten także się pojawił (kilka lat wcześniej ukazała się książka kpt. Dąbrowskiego, w której opisał on szczegółowo przebieg walk w 1939 r.), był jednak mniej dramatyczny, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Nie dziwi , że publicyści i filmowcy wracają do tego epizodu, bowiem prawdziwa historia obrony Westerplatte, choć nadal pełna bohaterstwa, jest znacznie ciekawsza niż wersja do niedawna powszechnie obowiązująca.
Obrona Westerplatte stała się mitem już w czasie wojny, nie na darmo wrześniowe transmisje Polskiego Radia kończyły się powtarzanym jak mantra komunikatem „Westerplatte broni się jeszcze". W jeszcze większym stopniu świadomość polskiego społeczeństwa w tym temacie ukształtowała niewielka książeczka wydana już po wojnie przez mistrza polskiego reportażu Melchiora Wańkowicza. Barwny opis heroicznej obrony skrawka polskiej ziemi w Wolnym Mieście Gdańsku, pisarz oparł na relacji komendanta WST. Niestety major nie opowiedział całej prawdy, a Wańkowicz mu zaufał. Stąd przez blisko 50 lat dzieci w polskich szkołach uczyły się, że mjr Sucharski przez siedem dni nieprzerwanie dowodził obroną. Dziś wiemy, że to nieprawda. Już drugiego dnia obrony, po niszczącym ataku niemieckich bombowców, zdecydował się wywiesić białą flagę. Decyzja była racjonalna, dowództwo polskie nakazało mu bowiem bronić się jedynie przez 12 godzin – zamanifestować polską obecność w Gdańsku i oddać się do niewoli. Doszło jednak do buntu kadry oficerskiej, zastępca Sucharskiego, kpt. Franciszek Dąbrowski, nakazał zdjąć flagę i przejął dowodzenie. Dla Sucharskiego był to szok – załamał się, doznał ataku epilepsji i trzeba było przywiązać go do łóżka.
Prawda o tym wydarzeniu wyszła na światło dzienne dopiero po wielu latach. Dąbrowski wymógł na świadkach, by to, co widzieli, zachowali w tajemnicy. W innym wypadku zagroziłoby to morale załogi. Mjr Sucharski doszedł do siebie po kilku dniach, a 7 września podjął powtórną decyzję o kapitulacji. Tym razem skapitulował także kpt. Dąbrowski. Historia pełna niuansów i skrywanych emocji. Już ten jeden wątek mógłby wypełnić cały scenariusz.
Reżyser nie staje po żadnej ze stron konfliktu. Waży racjonalne argumenty Sucharskiego, który jeszcze przed bitwą dowiedział się, iż pomoc nie nadejdzie, i bohaterski zapał Dąbrowskiego, który na tę pomoc wciąż liczy i uważa zresztą, że można walczyć dalej, bo i w żołnierzach chęć, i amunicji jeszcze dużo. Paweł Chochlew się stara. Bardzo. Drobiazgowo odtwarza psychologiczne starcia między oficerami i sięga głęboko, ale robi to nieprzekonująco i nieco nieporadnie. Jak w scenie, która ma pokazać, że adwersarzy różni nie tylko filozofia życiowa, ale również pochodzenie społeczne. Sucharski ma korzenie chłopskie, Dąbrowski wyrastał w atmosferze ziemiańskiego dobrobytu. Czy można jednak dać wiarę, że ten drugi nie zna piosenki „Pije Kuba do Jakuba"? Wątek jest o tyle ważny, że pielęgnowanym po wojnie micie Westerplatte kpt. Dąbrowski został zepchnięty w cień, ponieważ miał właśnie to nieprawomyślne, w oczach partyjnych sekretarzy, pochodzenie.
Lwy nie zaryczą
Jak z perspektywy widza ocenić dzisiejszą robotę reżysera i aktorów? Nierówno. W pojedynku dwóch głównych bohaterów wszystkie aktorskie racje są zdecydowanie po stronie Michała Żebrowskiego, choć i ten gra koturnowo. Robert Żołędziewski wypada blado, choć rola dawała szanse na dobry debiut. Na innych planach jest niestety podobnie, a w sztuce nie da się, jak np. w polityce, wyliczyć dobrej średniej statystycznej. Film raz się wznosi, innym razem przysiada, i to wcale nie na laurach. Złote Lwy raczej tym razem nie zaryczą.
Twórcy „Tajemnicy Westerplatte" narobili sobie wrogów, jeszcze zanim rozpoczęły się zdjęcia. Oburzano się, że zamierzają pokazać żołnierzy pijących alkohol i biegających nago po plaży. Kontrowersje budziła scena oddawania moczu na portret marszałka Rydza-Śmigłego. Stonowano je, obrońcy piją z umiarem, a Mirosław Baka obsikuje „jedynie" przedwojenny plakat propagandowy. A z drugiej strony brakuje tu frontowej... dosadności. Takiego dialogowego mięcha tu akurat należało oczekiwać. Narzucała to ekstremalnie emocjonalna sytuacja, w jakiej znajdują się bohaterowie, a tu najtwardszymi słowami są „cholera" i „psia mać". Czyżby scenarzystę i producentów uwiódł czynnik edukacyjny i świadomość, że już sam temat daje filmowi szanse wejścia do kanonu szkolnych lektur filmowych? Skoro tak, to nie wypada, by...? To nawet zrozumiałe, a jednak brak męskiego żołnierskiego języka (kto odsłużył, ten wie) jest tu wyraźnie odczuwalny. I w ogóle dialogi nie są (psia mać?) mocną stroną tego filmu.