Najlepszy reżyser:
Bennett Miller. Bezapelacyjnie za "Foxcatchera". Podobnie jak jego wcześniejsze filmy "Capote" i "Moneyball" najnowszy jest mistrzowskim popisem pracy z aktorami. Cała trójka: Carell, Tatum i Ruffalo zasłużyli na najwyższe wyróżnienia. "Foxcatcher" to film wielopoziomowy. Jest dekonstrukcją amerykańskiego mitu o sportowej rywalizacji, głęboką psychologiczną historią rozgrywającą się w męskim trójkącie ojcowsko-braterskim, a przede wszystkim krytyką rozwarstwionego i zakłamanego społeczeństwa, pogrążonego w samouwielbieniu. Fantastyczne kreacje aktorskie, narastający konflikt między postaciami i świetne zdjęcia sprawiają, że film można oglądać jak intrygujący thriller, a jednocześnie jako metaforyczną przypowieść o Ameryce.
Najlepszy aktor:
Steve Carell. Stworzył w "Foxcatcherze" rolę niebywałą. Zupełnie zmieniony fizycznie wszedł w rolę totalnie. Zagrał człowieka pełnego kompleksów, zdegenerowanego pieniędzmi, oczekującego od innych pełnego podporządkowania. Śmiesznego, ale jednocześnie nieobliczalnego, zdolnego do zbrodni. Hollywood kocha takie kreacje i często je nagradza. Pytanie czy komediowe emploi Carella nie ochłodzi entuzjazmu członków Akademii. Choć patrząc na zeszłoroczny sukces Matthew McConaugheya nie ma rzeczy niemożliwych, gdy w grę wchodzi wybitne aktorstwo.
Najlepsza aktorka:
Marion Cotillard. Niestety kino wciąż ma do zaoferowania mniej aktorkom niż aktorom. Ciekawą rolę stworzyła Marion Cotillard z Francji w nowym filmie braci Dardenne "Dwa dni, jedna noc", kobiety postawionej pod ścianą, która próbuje wzbudzić u innych empatię. Nie jest to wybitna kreacja, ale w zestawieniu z Reese Whiterspoon w "Dzikiej drodze" czy Rosamund Pike w "Zagubionej dziewczynie" to jest ona najbardziej wyrazista i przejmująca.
Najlepszy film nieanglojęzyczny:
"Lewiatan". Może w obliczu historycznej szansy polskiego kina nie powinienem tego pisać, ale uważam Andrieja Zwiagincewa za jednego z wybitniejszych filmowców naszych czasów. Najlepszego z kontynuatorów języka filmowego Andrieja Tarkowskiego, który od czasów "Eleny" idzie indywidualną ścieżką. "Lewiatana" niesłusznie sprowadza się do kina politycznego, antyputinowskiego. Zachód zawsze lubił dostrzegać drzazgi w cudzych oczach, a przecież można czytać "Lewiatana" jako film o naszym świecie, o tym jak człowiek wyparł sacrum i postawił się na jego miejscu. Fantastycznie zagrany, w którym zdjęcia opowiadają równoległą do scenariusza historię.
Aczkolwiek trzymam kciuki za "Idę" i będę się cieszył z sukcesu Pawła Pawlikowskiego.