Film „W sieci" Kim Ki-duka wchodzi na ekrany kin

W autorskim filmie „W sieci" Kim Ki-duk opowiada o człowieku zniszczonym przez dwa walczące ze sobą koreańskie systemy. Od piątku na ekranach.

Aktualizacja: 19.04.2017 18:33 Publikacja: 19.04.2017 18:18

Bohater „W sieci" Nam Chul-Woo jest skromnym rybakiem, który mieszka z żoną i małą córką w Korei Północnej, w biednej chacie nad granicą oddzielającą obie Koree. Jednego dnia w jego sieć wplątuje się w silnik. Łódź zaczyna dryfować coraz dalej od brzegu. W końcu Chul-Woo zostaje zatrzymany przez południowokoreańską policję i oskarżony o szpiegostwo.

Kim Ki-duk pokazuje brutalność politycznej walki. Po obu stronach. Tu nie liczy się prawda. Nie liczy się człowiek. Ważny jest efekt propagandowy. To zresztą znaczące, że Kim Ki-duk piętnuje nie tylko stosunki w Korei Północnej. Pokazuje, że również w jego kraju służby bezpieczeństwa są gotowe zdeptać godność i czyjeś życie, zapomnieć o sprawiedliwości i podstawowych zasadach demokratycznego świata.

Człowiek między potęgami

Rybak może wiele zrobić dla swojej rodziny. Nawet odrąbać sobie język albo popełnić samobójstwo, żeby żona i córka nie doznały represji ze strony władz północnokoreańskich. Jest sam pomiędzy dwiema potęgami, właściwie z góry skazany na porażkę. Cokolwiek się stanie, zawsze będzie przegrany.

W Korei Południowej trafia na młodego funkcjonariusza, który wciąż jeszcze ma jakieś ideały. W gruncie rzeczy to on doprowadza do tego, że Nam Chul-Woo zostanie wysłany z powrotem. Na do widzenia daje mu misia dla córki – nowoczesnego, połyskującego światełkami, chodzącego. W Korei Północnej rybak witany jest jak bohater, który nie ugiął się przed pokusami Południa i wraca do ukochanej ludowej ojczyzny. Tak jest przed kamerami. Poza nimi Chul-Woo raz jeszcze przekonuje się, że w obliczu reżimu człowiek jest tylko nic nie znaczącą blotką.

Kim Ki-duk ma 57 lat. Do kina trafił jako bardzo dojrzały człowiek, zaledwie 20 lat temu. Urodził się w małym południowokoreańskim miasteczku Bongwha. Mówi zawsze, że wszystko zawdzięcza matce, która ciężko pracowała, żeby on mógł mieć w miarę pogodne dzieciństwo.

Skończył zaledwie kilka klas szkoły rolniczej, zatrudnił się w fabryce w Seulu, pie?c? lat spe?dził w marynarce wojennej. Ten okres wspomina zresztą jak koszmar. Chciał uciec, myślał o stanie duchownym. W końcu jednak rzucił wszystko i pojechał w nieznane, do Paryża. Tam uczył się rysunku, a potem odkrył dla siebie ruchome obrazy.

Po powrocie do Korei zaczął pisać scenariusze, w 1996 roku zadebiutował jako reżyser filmu „Krokodyl", a cztery lata później jego „Wyspa" trafiła na festiwal w Toronto. Potem Kim Ki-duk poznał smak wielkich sukcesów, zdobywając nagrody w Berlinie czy Wenecji i zyskując miano mistrza azjatyckiego kina. Ale też zapracował sobie na głęboką depresję, która w 2008 roku wyłączyła go z życia na kilka lat.

Filmy Kim Ki-duka są bardzo różne. W „Wyspie", „Czasie" czy „Pustym domu" w niebanalny sposób opowiadał o miłości, nienawiści, podległości. Ale nie uciekał też od kina społecznego, jak choćby w głośnym „Strażniku wybrzeża", gdzie pokazywał wrogość panującą w relacjach między Koreą Północną i Południową, czy nagrodzonej w Wenecji „Samarytance" o nastoletnich prostytutkach z Seulu. A potrafił też – jak w obrazie „Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" – zadumać się nad odwiecznym rytmem natury i ludzkim losem.

Odnosząc poważne festiwalowe sukcesy, stał się niemal obywatelem świata. Królował na czerwonych dywanach w idealnie skrojonych marynarkach i czapkach z daszkiem, ulubionych przez zachodnich filmowców. Ale, jak sam dziś mówi, zrozumiał, że to nie był jego świat. Gdy przyszło psychiczne załamanie, Kim Ki-duk zaszył się na pustkowiu, w chacie bez wody i ogrzewania. Tam nakręcił „Arirang" – ekshibicjonistyczny, ale piękny i prawdziwy dokument o własnych niemożnościach.

Uniwersalne historie

Kiedy znów pojawił się na festiwalu w Wenecji, z „Pietą" – obrazem o matczynej miłości, nagrodzonym zresztą Złotym Lwem - był innym człowiekiem. W tradycyjnym chałacie, w sandałach założonych na bose stopy, z długimi włosami związanymi z tyłu w kitkę – podkreślał swój związek z tradycyjną kulturą.

Do dzisiaj nie obciął posiwiałych już włosów, ale pracuje na pełnych obrotach. I jest, jak zawsze, w pełni odpowiedzialny za swoje filmy. Do „W sieci" napisał scenariusz, sam też stanął na planie za kamerą jako operator i w końcu sam swój film zmontował.

– Zagraniczni dziennikarze często mnie pytają, dlaczego moje filmy są bardziej popularne na świecie niż w Korei – powiedział mi niedawno w wywiadzie Kim Ki-duk. – Staram się w nich opowiadać historie uniwersalne – o człowieku, jego uczuciach, lękach, tęsknotach. O wyborach, jakich w życiu dokonuje. My, Koreańczycy, mamy wpajane od dzieciństwa bardzo wysokie mniemanie o sobie. Uczy się nas, że jesteśmy lepsi od innych. Ja temu nie ulegam. Sporo podróżując, pozbyłem się tego przeświadczenia. Każdy naród ma swoje powody do dumy i do wstydu. Marzenia, które w nas drzemią głęboko, w środku, są zwykle podobne. A ja, robiąc filmy, próbuję zajrzeć głębiej.

Reżyser zapytany, co jest dla niego w pracy najważniejsze, odpowiada:

– Prawda. Cenię w sztuce uczciwość. Nie chcę się kierować cudzymi gustami, mrugać do publiczności i ulegać prawom rynku. Pracując, słucham tylko bicia własnego serca.

Film
Gwiazda o polskich korzeniach na wyspie Bergmana i program Anji Rubik
Film
Arkadiusz Jakubik: Zagram Jacka Kuronia. To będzie opowieść o wielkiej miłości
Film
Leszek Kopeć nie żyje. Dyrektor Gdyńskiej Szkoły Filmowej miał 73 lata
Film
Powstaje nowy Bond. Znamy aktorów typowanych na agenta 007
Film
Mają być dwie nowe „Lalki”. Netflix miał pomysł przed TVP