O tym filmie mówiło się tak długo, że w zasadzie było pewne, że nigdy nie powstanie. Już od 2005 r. Robert De Niro chciał wyprodukować film, w którym zagrałby jednocześnie cyngla mafii. Wpierw kanwę scenariusza miała stanowić powieść „The Winter of Frankie Machine" Dona Winslowa, potem aktora zainteresowały wspomnienia mafioza Franka Sheerana „Słyszałem, że malujesz domy" opisane w książce Charlesa Brandta. Adaptację miał kręcić Michael Mann, ale nic z tego nie wyszło, potem zainteresował się tematem Martin Scorsese. Trzeba było dopiero Netfliksa, żeby spełniło się marzenie 76-letniego dziś aktora.
Celuloidowy Moby Dick
W efekcie dostaliśmy filmową opowieść o tytułowym Irlandczyku, człowieku mafii z Filadelfii, weteranie II wojny światowej, który jeżdżąc w latach 50. ciężarówkami, zorientował się, że może nieźle dorobić, „malując domy", czyli spryskując ściany mieszkań krwią ludzi, których mafia kazała zabić.
Przeczytaj też recenzję Jacka Cieślaka: Straszne rzeczy o solidarności
O jego „karierze" opowiada pierwsza część filmu; druga dotyczy powiązań mafii w powojennej Ameryce ze związkami zawodowymi, które reprezentuje przewodniczący jednego z nich – Jimmy Hoffa, grany przez Ala Pacina. Ta kreacja to najjaśniejszy punkt całego filmu, bo choć Pacino pokazuje umiejętności, które doskonale znamy, to postać Hoffy jest napisana na tyle barwnie, że aktor ma przestrzeń do szarży. W przeciwieństwie do De Niro, który gra na zmianę dwoma minami.
Martin Scorsese to autor, który na gangsterskich opowieściach zjadł zęby, dlatego powstało dzieło, które mimo słabości pozostawia wiele satysfakcji. W trzyipółgodzinnym filmie znajdziemy mnóstwo autocytatów z jego dawnych dzieł oraz cudzych produkcji, m.in. serialu „Rodzina Soprano". Jest tu kilka scen perfekcyjnie zainscenizowanych i zagranych, i chociaż Netflix przystał na wszystkie warunki Scorsesego i De Niro, to jednak całość przypomina celuloidowego moby dicka.