Grupa G20 miała stać się forum, na którym rozwiązane zostaną problemy stojące przed globalną gospodarką i wypracowane zręby wspólnej polityki, uniemożliwiającej powtórkę kryzysu.
Innymi słowy, od G20 oczekiwano stworzenia nowego globalnego ładu gospodarczego – a więc stawiano przed nią zadanie na miarę tego, które kilkadziesiąt lat temu rozwiązywać musiała administracja Roosevelta, porządkując po wielkim kryzysie gospodarkę Stanów Zjednoczonych, a potem tworząc w Bretton Woods zręby stabilnych, opartych na dolarze światowych finansów. Dziś, w erze niepewności i utraty zaufania do rynków finansowych, walut, giełd i zadłużonych państw, zadanie wydaje się co najmniej równie trudne.
Skąd wzięły się tak wielkie nadzieje wokół G20? Po wielkim kryzysie, przy ówczesnej dominacji Ameryki w globalnej gospodarce, wystarczyło, by prawodawcy z Waszyngtonu ustalili nowe reguły gry, a światowa gospodarka została na pół wieku ustabilizowana.
Dziś jasne jest, że regulacje mające za cel radykalną poprawę bezpieczeństwa funkcjonowania globalnych rynków będą miały sens tylko wówczas, gdy stać za nimi będzie ścisła współpraca największych potęg świata zachodniego (Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej, Japonii) i rosnących nowych mocarstw gospodarczych (zwłaszcza krajów BRIC – Brazylii, Rosji, Indii i Chin).
G20 stworzono więc poprzez połączenie najważniejszych gospodarek rozwiniętych i rozwijających się. Dla Polski miejsca przy stole zabrakło, a ściślej mówiąc znalazło się tylko pośrednio (reprezentuje nas Unia), bo nie chciano dopuścić do ilościowej dominacji krajów „bogatych i zachodnich” – a do tej grupy zaliczamy się i my, podobnie jak dysponujące większym PKB, a też niewchodzące formalnie do G20 Hiszpania i Holandia.