Film dostał nominację do Oscara. A 25 lat po premierze „Ziemia obiecana" znów trafiła na polskie ekrany, odrestaurowana. W nowej Polsce, w drapieżnym młodym kapitalizmie nabrała dodatkowych znaczeń. Pokazywała mechanizmy sukcesu i cenę, jaką trzeba czasem za niego zapłacić.
Wajda zostawił nam również inne obrazy, które robił, bo musiał odetchnąć, musiał też dać odetchnąć cenzorom. Wtedy sięgał po inną literaturę – głównie Iwaszkiewicza. Tak powstały „Brzezina" czy „Panny z Wilka".
– Uciekałem w takie tematy, gdy cenzura stawała się ostrzejsza – przyznawał reżyser. – Ale też chciałem pokazać jakiś inny świat.
„Panny z Wilka"okazały się perłą. – Byłem po „Ziemi obiecanej", „Człowieku z marmuru", „Bez znieczulenia". Myślałem: „Kto będzie oglądał »Panny z Wilka«? Przecież te kobiety, żyjące same dla siebie, nie mogą wzbudzić ekscytacji widza". Dopiero moja żona Krystyna, grająca w tym filmie Kazię, uświadomiła mi, że może cieszyć słońce, które przebija przez liście i oświetla twarze moich bohaterek.
„Panny z Wilka" – wspomnienie czegoś, co odeszło, smaków dzieciństwa, konfitur w spiżarni, niespiesznie parzonej herbaty – niosły tęsknotę, wzruszenie, ale też westchnienie za dawnymi wartościami i przemijaniem. Przekonały nawet pragmatycznych Amerykanów. Ten film przyniósł Wajdzie drugą nominację do Oscara.
Słowa i obrazy
Swoje drażniące władzę filmy nakręcił w czasach PRL-owskiej cenzury. Dlatego gdy po 1989 roku ona zniknęła, nie musiał nadrabiać zaległości. Natomiast po latach irytowały go głosy, jakie czasem słyszał z ust skrajnej prawicy:
– Niektórzy chcą pomniejszyć znaczenie naszej twórczości. „Ona jest ocenzurowana" – mówią. I co z tego? Widzowie, którzy przychodzili do teatru, do kina, świetnie rozumieli, co do nich mówiliśmy. Musieliśmy wziąć udział w pojałtańskiej rzeczywistości, żeby stworzyć w przyszłości coś, co będzie zgodne z naszymi wyobrażeniami o Polsce. Poszerzaliśmy granice wolności wolno, krok po kroku... No i skończyło się zwycięstwem „Solidarności" i wyborami '89 roku.
Oczywiście, bywało trudno. Życie artysty w PRL-u było nieustannym lawirowaniem. Nie wolno było się zagapić i nie wykorzystać chwili odwilży. Wajda potrafił to doskonale. Niektóre jego projekty czekały latami. Scenariusz „Człowieka z marmuru" udało się skierować do realizacji po 13 latach. „Przedwiośnia" nie zrobił nigdy, choć pierwszy scenariusz napisał dla niego Antoni Słonimski w 1960 roku.
– Na szczęście wśród ludzi rządzących wtedy kinematografią było wielu entuzjastów – mówił. – Może dlatego szefowie kinematografii zmieniali się tak często, a my mogliśmy robić następne filmy.
A poza tym była ta publiczność: wrażliwa, wyczulona na aluzje, potrafiąca odczytywać każdy podtekst.
– Słowa niosły ideologię i pierwsze padały łupem cenzury – twierdził też Wajda. – Może dlatego polskie kino jest przede wszystkim kinem obrazu. Bo jak ocenzurować Zbyszka Cybulskiego konającego na wysypisku śmieci? Jedni, z cenzorami na czele, uważali, że „Popiół i diament" to woda na młyn komunistów – przeszłość wyrzucona na śmietnik historii. A inni mówili: „Powstańca w ciemnych okularach wyrzucili na śmietnik. Więc tam leżą nasze najdroższe wartości". Uczestnicząc w takich grach, nauczyłem się różnych sposobów porozumiewania się z widownią. W „Kanale" Stokrotka i Korab dochodzą kanałem do kraty. Stokrotka mówi, jak pięknie jest tam, dalej, a widz widzi szarą rzekę. Wszyscy wiedzą, że to Wisła. A co jest po drugiej stronie? To, co wszyscy wiedzą, a czego nie można pokazać ani powiedzieć. Sowieckie czołgi.
W „Człowieku z marmuru" w ostatniej sekwencji stoczniowcy mieli na drzwiach nieść zabitego kolegę. Cenzura się nie zgodziła, Wajda zrezygnował. Co więcej, we Włoszech sam sobie ocenzurował znakomity plakat – z głową, z której wychodziły sierp i młot. Bo kto po takiej manifestacji dopuściłby do rozpowszechniania filmu w Polsce?
– Przy „Człowieku z żelaza" dostałem kartkę z 21 punktami, co mam z filmu wyrzucić – wspominał. – Więc nawet gdy władza wymykała się już komunistom z rąk, nadal w moje filmy ingerowali. Gdyby nie telegramy z hut i wielkich zakładów pracy, pewnie musiałbym wszystko wyciąć. A nie wyciąłem niczego.
Dziennikarze pytali Andrzeja Wajdę, dlaczego nie wyemigrował, tylko borykał się z cenzurą i układami. – Wiedziałem, co mam do powiedzenia moim rodakom – odpowiadał. – W Hollywood byłbym tylko wykonawcą cudzych pomysłów. Więc kiedy patrzę z perspektywy, to myślę, że dobrze zrobiłem, zostając w kraju. Na dobre i na złe, na powodzenia i niepowodzenia.
Kilka obrazów, m.in. „Dantona" i „Piłata i innych" nakręcił na Zachodzie, ale zawsze najlepiej czuł się w kraju.
Ulubieni aktorzy
Zawsze twierdził, że są dwa momenty, w których reżyserowi potrzebne jest natchnienie: przy wybieraniu tematu i przy angażowaniu aktorów. Jego filmy wypromowały w świecie całe pokolenie artystów. Zbigniew Cybulski, Daniel Olbrychski, Andrzej Seweryn, Wojciech Pszoniak, Krystyna Janda, Jerzy Radziwiłowicz – ich talent rozkwitł właśnie w filmach Wajdy.
On uważał, że pracy z aktorem nauczył go teatr, do którego wracał regularnie od czasu, gdy Zygmunt Hübner jeszcze w latach 50. namówił go do wyreżyserowania „Kapelusza pełnego deszczu" ze Zbigniewem Cybulskim. I to on zajął w jego twórczości szczególne miejsce. Wajda długo się wahał, czy zaangażować go do „Popiołu i diamentu". Przekonał go Janusz Morgenstern. I mało znany aktor stał się niemal symbolem pokolenia. Potem ich drogi się rozeszły, ale po śmierci Cybulskiego Wajda sam, co w jego przypadku było ewenementem, napisał scenariusz filmu „Wszystko na sprzedaż". To było ich pożegnanie.
Inni trafili do jego filmów różną drogą. Krystynę Jandę znalazł podczas próbnych zdjęć, Jerzego Radziwiłowicza wypatrzył w „Weselu" wystawionym przez Jerzego Jarockiego w szkole teatralnej, Daniela Olbrychskiego podarował mu do „Popiołów" Jan Kreczmar, który był rektorem szkoły teatralnej. Nakręcili razem 13 filmów. Olbrychski, podobnie jak dwaj pozostali aktorzy z „Ziemi obiecanej" – Wojciech Pszoniak i Andrzej Seweryn, zrobili karierę światową.
Wplątany w politykę
W 1989 roku w wyniku wyborów 4 czerwca Andrzej Wajda został senatorem RP.
– Kiedy inni zakładali KOR, ja uważałem, że muszę robić filmy i nie mogę iść na konfrontację z władzą – powiedział mi. – Ale w 1989 roku pomyślałem, że skoro przez lata wypowiadałem się w narodowych sprawach poprzez filmy, to kiedy dzieje się w Polsce coś ważnego, nie mogę nagle zdezerterować. Zgodziłem się kandydować do Senatu. „Solidarność" łatwiej mogła uzyskać akceptację wyborców, gdy nazwiska jej kandydatów coś ludziom mówiły.
Nie żałował czasu, jaki spędził przy ulicy Wiejskiej. Ale potem niełatwo było wrócić za kamerę. Wolność zmieniła sytuację naszej kinematografii.?– Wydawało mi się, że w wolnej Polsce będę mógł zrobić filmy, które kiedyś zatrzymała mi cenzura – wyznał. – Ale gdy nakręciłem „Pierścionek z orłem w koronie", otrzeźwiałem. Zrozumiałem, że nie ma już dla tych obrazów widowni. Moi widzowie siedzieli przed telewizorem, a młodzi czekali na coś zupełnie innego.
Holokaustowy „Wielki Tydzień" też rozminął się z publicznością, podobnie jak „Panna Nikt" – opowieść o zmianach obyczajowych zachodzących w kraju po transformacji. Wajda odnalazł się dopiero w 1999 roku, gdy zaskoczył widzów wspaniałą, pełną energii i witalności ekranizacją „Pana Tadeusza". Znów wyczuł społeczne nastroje, zrozumiał, że w zmieniającej się rzeczywistości u progu XXI wieku Polacy zaczynają szukać własnej tożsamości. Poszedł dalej tym tropem, kręcąc „Zemstę", jednak zdawał sobie sprawę, że na tej lekturze musi się już zatrzymać.
Nakręconym w 2007 roku „Katyniem" chciał zamknąć swoje rozliczenia z historią. To film bardzo osobisty. Ojciec Wajdy po 17 września 1939 roku dostał się do sowieckiej niewoli. Został zamordowany w Charkowie wiosną 1940 roku, o czym rodzina dowiedziała się dopiero po 1998 roku.
– W 1943, kiedy Niemcy odkryli groby w Katyniu, na liście zamordowanych znalazł się kapitan Karol Wajda, inne imię, ale stopień i nazwisko jak mego ojca – opowiadał. – Pamiętam rozpacz matki, która umarła w 1950 roku, ale do swoich ostatnich dni łudziła się, że ojciec wróci. Po wojnie władze PRL utrzymywały, że to była zbrodnia niemiecka. Również o tym kłamstwie chciałem opowiedzieć.
„Katyń", kończący się wstrząsającą sekwencją mordowania polskich oficerów strzałami w tył głowy, miał być ostatnim wielkim freskiem historycznym Wajdy, ale stało się inaczej. Gdy politycy związani z PiS-em zaczęli niszczyć mit Lecha Wałęsy, oburzony mistrz powiedział: „Nie chcę, ale muszę".
Do tej pory robił filmy o ludziach wplątanych w tryby dziejów. Teraz opowiedział o prostym robotniku ze stoczni, który wyrósł najpierw na ludowego trybuna, a potem na przywódcę narodu. „Wałęsa. Człowiek z nadziei", którego lejtmotywem stała się rozmowa Wałęsy z Orianą Fallaci, zaczyna się w roku 1970, a kończy 15 listopada 1989 roku, gdy w Kongresie Stanów Zjednoczonych Lech Wałęsa wygłasza słynne przemówienie, zaczynające się od słów: „My, naród".
Wajda, pytany dlaczego zatrzymał się w tym momencie historii, odpowiadał: „Zrobiłem filmy o ludziach z marmuru i żelaza, byłem winny sobie i widzom film o człowieku, który obudził naszą nadzieję. A co było dalej? Niech o tym opowiadają inni". Tym razem chciał złożyć cześć człowiekowi, który kiedyś wskoczył na bramę stoczni, i podtrzymać narodowy mit.
A potem, na motywach prozy Jarosława Iwaszkiewicza, zrealizował „Tatarak" o śmierci, życiu, młodości i sztuce. Film w filmie. Pokazał ekipę ekranizującą powieść, lecz przede wszystkim dodał monolog Krystyny Jandy. Bolesny, naznaczony głębokim cierpieniem powrót do czasu, gdy chorował i umierał jej mąż.
Ten film Wajdy stał się głosem o istocie sztuki, o aktorstwie, o cenie, jaką płaci się za jego uprawianie, o tym, ile artysta daje z siebie. Za ten przejmujący obraz w 2009 roku dostał na festiwalu w Berlinie nagrodę Alfreda Bauera. Za innowacyjność. Bo choć w „Tataraku" były mądrość i cierpienie człowieka doświadczonego, jego języka nie powstydziłby się żaden poszukujący twórca młodego pokolenia.
Testament artysty
Stary mistrz to niełatwa rola. Do Ingmara Bergmana młode pokolenie szwedzkie zgłaszało pretensje, że przez lata przyduszał indywidualności młodych reżyserów. W Polsce u progu nowego wieku część krytyki wymyśliła konflikt między debiutantami a „baronami" kina. Wajda, który w latach 70. prowadził Zespół X, gdzie objawiły się talenty Agnieszki Holland, Feliksa Falka, Janusza Kijowskiego i kilku innych twórców kina moralnego niepokoju, w odpowiedzi założył swoją Mistrzowską Szkołę Reżyserii, dziś noszącą nazwę Szkoła Wajdy. Świetni młodzi artyści mówią, że tam właśnie odnaleźli swoją drogę. Są wśród nich także tegoroczni debiutanci: Jan P. Matuszyński i Grzegorz Zariczny.
A co mówił im Andrzej Wajda? – Jeśli pracujecie w Polsce, to kręćcie filmy, jakich w Hollywood za was nie zrobią.
Szkoła była dla Wajdy ogromnie ważna. Ważny był też Kraków. Uciekał do niego, ilekroć nie miał zajęć w Warszawie. Tam znajduje się Muzeum Sztuki Japońskiej Manggha, na którego wybudowanie przekazał nagrodę, jaką dostał w Tokio w 1987 roku.
Najważniejszą osobą, która towarzyszyła mu przez ponad 30 lat, była czwarta żona, scenografka i aktorka Krystyna Zachwatowicz. To jej dziękował ze sceny Teatru Muzycznego, gdy koledzy fetowali jego 90-lecie, a on po raz pierwszy w Polsce pokazał „Powidoki". Ten film nam zostawił. Jak testament.
Andrzej Wajda miał nieprawdopodobne wyczucie tematu. W swoim ostatnim dziele opowiedział o losach wybitnego malarza Władysława Strzemińskiego po roku 1945, gdy został on wykładowcą w łódzkiej Szkole Sztuk Plastycznych. Uczył studentów patrzenia na świat. Tego, żeby być sobą. Ale nie pasował do koncepcji realizmu socjalistycznego. Został zmiażdżony przez komunistyczne państwo. Pozbawiony prawa do wykładania, do pracy, do życia. Głodował, nie miał za co kupić farb, umarł w 1952 roku na gruźlicę. Artysta, który podczas I wojny światowej stracił nogę i rękę, nauczył się ze swoim kalectwem żyć. Ale był bezsilny wobec głupoty i nienawiści systemu. A jednocześnie dość silny, by nie wyrzec się siebie.
Wajda zrobił wielki film polityczny. Pokazał tragizm czasu, w którym władza chce decydować o kształcie sztuki. Dziś „Powidoki" zabrzmiały jak wielkie ostrzeżenie.
Andrzej Wajda miał Oscara za całokształt twórczości, cztery nominacje do tej statuetki w kategorii filmu nieangielskojęzycznego, Złoty Glob, canneńską Złotą Palmę, berlińskiego Złotego Niedźwiedzia, weneckiego Złotego Lwa, francuskiego Cezara, brytyjską BAFTA i wiele innych nagród. Ale tę największą dostał od swoich widzów. Tych, którzy zawsze z nim byli. Dla których był ważny. Dopóki będziemy wracali do jego filmów, Andrzej Wajda pozostanie wśród nas.