Reklama
Rozwiń

1920 Bitwa Warszawska Jerzy Hoffman - recenzja

Film Hoffmana jest nierówny. Przesłanie historyczne jest bez zarzutu, realia wojenne przedstawione znakomicie, ale fabuła niemądra – ocenia publicysta

Publikacja: 29.09.2011 19:59

Piotr Zychowicz (znany obecnie jako zdrajca Polski)

Piotr Zychowicz (znany obecnie jako zdrajca Polski)

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Kampania marketingowa, która poprzedzała wejście na ekrany filmu "1920 Bitwa Warszawska", nie nastrajała optymistycznie. Budziła obawy, że obraz – szumnie zapowiadany jako wielka narodowa epopeja – będzie hurra-patriotycznym gniotem, na poziomie szkolnej czytanki dla gimnazjalistów. Grupy, która jak zwykle przy okazji takich historycznych superprodukcji ma wypełnić sale kinowe i dać zarobić filmowcom.

Całe szczęście nie jest tak źle. Przede wszystkim Jerzy Hoffman uniknął sztampowego przedstawienia kampanii roku 1920 jako starcia narodu polskiego z odwiecznym wrogiem  – Rosją. W filmie wyraźnie pokazano, że gra w 1920 roku toczyła się o znacznie większą stawkę. Nie tylko o niepodległość, ale o dusze Polaków. Wojna 1920 roku była bowiem wojną nie z Rosją, ale z bolszewizmem, któremu chodziło o coś więcej niż o podbój terytorialny.

Kijów oddamy  Ukraińcom

Polska w planach Lenina i Trockiego miała zostać poddana temu samemu obłędnemu eksperymentowi z zakresu inżynierii społecznej, jakiemu wcześniej poddana została Rosja. Dlatego w "Bitwie Warszawskiej" tak ważną rolę odgrywa tragiczna postać Rosjanki, żony zamordowanego przez bolszewików carskiego pułkownika, która została w straszliwy sposób upokorzona i wzięta w jasyr przez czekistę (zdecydowanie najmocniejszy wątek filmu).

Zgodnie z prawdą historyczną Polacy w "Bitwie Warszawskiej" nie walczą sami. Główny bohater zostaje uratowany z opresji przez bijących się po naszej stronie Kozaków dońskich, a podczas odprawy generałów Józef Piłsudski mówi, że Zamościa do ostatniej kropli krwi będą bronili Ukraińcy Semena Petlury. Wszystko to ma ukazać wspólnotę losów narodów Europy Wschodniej – Polaków, Ukraińców, Rosjan, Białorusinów i innych – tak samo zagrożonych przez komunizm i wspólnie z nim walczących.

Podczas rozmowy z premierem Władysławem Grabskim grany przez Daniela Olbrychskiego Piłsudski w sugestywny sposób przedstawia swoją koncepcję federacyjną. Przekonuje, że potencjał demograficzny Polski jest zbyt mizerny, aby była w stanie samotnie przeciwstawić się Niemcom i bolszewikom. Dlatego jedyną szansą dla Polski jest stworzenie niepodległych, ale sprzymierzonych z nią blisko Białorusi i Ukrainy i ścisła z nimi współpraca. To nauka, którą, szczególnie młodzi widzowie, powinni zapamiętać.

Kijów oddamy Ukraińcom – mówi Piłsudski, jasno wskazując, że Polska nie prowadziła żadnej "wojny imperialistycznej", jak do dziś utrzymuje rosyjska propaganda. Przy okazji filmowy Naczelnik Państwa odpiera inny powtarzany dziś zarzut Moskwy, jakoby to Polska rozpoczęła wojnę polsko-bolszewicką, ruszając wiosną 1920 roku na Kijów. Piłsudski przypomina, że działania zbrojne ponad rok wcześniej rozpoczęli bolszewicy.

Kampania gwałtów  i grabieży

To, co w "Bitwie Warszawskiej" jest szczególnie cenne, to realistyczne przedstawienie wojennej rzeczywistości. Bez upiększeń i łagodzenia prawdy. Nie zobaczymy więc ułanów w wyprasowanych czystych mundurach, którzy z uśmiechem giną za ojczyznę, rozkładając teatralnie ręce. Wojna u Hoffmana to urwane kończyny i wyprute szrapnelami wnętrzności, to przerażenie konających, krew, pot, brud i wyczerpanie doprowadzonych do skraju możliwości mężczyzn z obu armii.

Na ekranie możemy zobaczyć demoralizację i zwątpienie, jakie ogarnęło polskie wojsko podczas odwrotu spod Kijowa. Widzimy zrezygnowanych żołnierzy, którzy uciekają, porzucając broń i topiąc w rzece wozy i karabiny maszynowe. Przygnębiający obraz tak dobrze znany z pamiętników weteranów tej kampanii, a obecnie z pobudek patriotycznych często przemilczany.

W zestawieniu z drobiazgową dbałością o realia epoki sceny te robią olbrzymie wrażenie.

Film bez niedomówień ukazuje również to, czym tak naprawdę było "wyzwolenie Polski spod jarzma fabrykantów i obszarników" przez Armię Czerwoną. Na ekranie widzimy kampanię dzikich gwałtów i grabieży. Mordowanie oficerów i burżujów. Dewastację i łupienie dworów, a nawet całych miast przez obszarpanych, żądnych "burżujskiej krwi" czerwonoarmistów.

Weźmy scenę, która rozgrywa się w zajętym przez bolszewików majątku. Pijani sołdaci wybijają szyby i strzelają do szlacheckiego herbu. Wśród rozrzuconych, zniszczonych książek i mebli leży rozbity fortepian. Jeden z bolszewików ściąga gacie i oddaje stolec na klawiaturę. Ponury symbol tego, co dla Polski niosła ze sobą ze Wschodu rewolucja.

Wyjątkowo wymowne jest zakończenie filmu. Rzecz dzieje się na Kremlu, w momencie nadejścia wiadomości o odepchnięciu armii Tuchaczewskiego spod Warszawy. Bolszewiccy przywódcy są wściekli. Lenin z Trockim wzburzeni opuszczają salę, na której zostaje pykający w zamyśleniu fajkę Stalin. To zapowiedź, że Polska zyskała tylko dwie dekady. Że to, czego nie udało się bolszewikom zrealizować w roku 1920, zrealizują w latach 1939 – 1941  i 1944 – 1945.

Homoseksualiści i feminizm

A jednak "Bitwa Warszawska" jest filmem nierównym. Często mówi się, że filmy czy powieści historyczne więcej mówią o epoce, w której powstały, niż o epoce, którą mają pokazywać. Tak jest i w tym przypadku. Film – na co zresztą zwrócił już uwagę recenzent "Gazety Wyborczej" – budzi wręcz zażenowanie nachalną polityczną poprawnością. Mamy więc parę zaciągających się do wojska homoseksualistów i kobietę, która – aby nie okazać się gorsza od mężczyzn – łapie za ciężki karabin maszynowy i siecze z niego na miazgę bolszewików. Co gorsza, piszczy przy tym, sapie i robi miny jakby występowała w filmie zupełnie innego gatunku.

Wątpliwości budzi również scena, w której Żydzi w jakimś miasteczku są siłą wcielani przez czekistów do sielsowietu. Często wyglądało to nieco inaczej. Wkraczającą Armię Czerwoną w części kresowych miasteczek witały bramy triumfalne na ulicach i czerwone sztandary w oknach domów. Trudno powiedzieć, czy Hoffman liczył na sprzedaż filmu na Zachód i bał się, że – podobnie jak Mel Gibson po filmie "Pasja" – zostanie tam oskarżony o antysemityzm, czy też przestraszył się naszych rodzimych tropicieli polskich demonów.

Szkoda, że to nie  "Lewa wolna"

Wszystko to jednak detale. Największymi mankamentami filmu są irytująca, męcząca technika 3D – momentami widz dostaje wręcz oczopląsu – oraz rozbrajająco niemądra fabuła. Ta ostatnia, pozbawiona ładu i składu, wydaje się być tylko dodanym na siłę przerywnikiem między scenami batalistycznymi. W przeciwieństwie do historycznego przesłania filmu, akurat fabuła sprawia wrażenie napisanej nawet nie pod gust gimnazjalistów, a średnio rozgarniętego ucznia podstawówki.

A przecież jest na czym się oprzeć. Polska proza traktująca o roku 1920 jest obszerna i znakomita. Żeby wymienić choćby najlepszą powieść napisaną o tym konflikcie, epopeję Józefa Mackiewicza "Lewa wolna", "W polu" Stanisława Rembeka czy opowiadania Eugeniusza Małaczewskiego z tomu "Koń na wzgórzu". Widać zresztą, że scenarzyści "Bitwy Warszawskiej" książki te przeczytali. Uważny widz zauważy co najmniej kilka nawiązań do "Lewej wolnej".

Choćby scena, w której główny bohater znajduje na polu bitwy porzucony przez bolszewików tomik Lermontowa. W oryginale ułan Karol Krotowski co prawda leżące na drodze dzieła rosyjskich klasyków nabijał na lancę, ale podobieństwo jest oczywiste. Podobnie filmowa postać Kozaka zaprzyjaźnionego z ułanem wydaje się być wzorowana na mackiewiczowskiej postaci tragicznego bojownika antykomunisty Pawła Zybienko.

Szkoda, że scenarzystom zabrakło odwagi, żeby z tej wielkiej powieści zaczerpnąć coś więcej niż tylko pojedyncze scenki czy wątki. Być może wtedy "Bitwa Warszawska" miałaby szansę stać się czymś więcej niż tylko ciągiem spektakularnych walk wręcz i eksplozji, poprzetykanych słusznymi wypowiedziami postaci historycznych oraz trywialną historią o dziewczynie, która czekała, aż ułan wróci z wojenki.

Na razie pozostaje się cieszyć, że wreszcie doczekaliśmy się pierwszego filmu z prawdziwego zdarzenia o roku 1920. Choćby z tego względu "Bitwę Warszawską" trzeba zobaczyć. Na poważny obraz o wojnie polsko-bolszewickiej przeznaczony dla dorosłych widzów przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać.

Kampania marketingowa, która poprzedzała wejście na ekrany filmu "1920 Bitwa Warszawska", nie nastrajała optymistycznie. Budziła obawy, że obraz – szumnie zapowiadany jako wielka narodowa epopeja – będzie hurra-patriotycznym gniotem, na poziomie szkolnej czytanki dla gimnazjalistów. Grupy, która jak zwykle przy okazji takich historycznych superprodukcji ma wypełnić sale kinowe i dać zarobić filmowcom.

Całe szczęście nie jest tak źle. Przede wszystkim Jerzy Hoffman uniknął sztampowego przedstawienia kampanii roku 1920 jako starcia narodu polskiego z odwiecznym wrogiem  – Rosją. W filmie wyraźnie pokazano, że gra w 1920 roku toczyła się o znacznie większą stawkę. Nie tylko o niepodległość, ale o dusze Polaków. Wojna 1920 roku była bowiem wojną nie z Rosją, ale z bolszewizmem, któremu chodziło o coś więcej niż o podbój terytorialny.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Film
„Kompletnie nieznany”: czy Timothée Chalamet wypromuje Boba Dylana wśród najmłodszych?
Film
„Akademia pana Kleksa 2”. Filip Golarz wkracza do akcji
Film
„Śleboda", czyli brzydkie słowo na „k”. Filmy i książki o kolaboracji na Podhalu
Film
Rekomendacje filmowe: Dla dzieci małych i dużych
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Film
Niedźwiedź Wojtek z armii Andersa, który zdobywał Monte Cassino, walczy teraz o Oscara
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku