Wyświetlany z dziesięciominutową przerwą, trzyipółgodzinny „Brutalista” to opowieść o 30 latach życia architekta, który w Stanach Zjednoczonych wprowadzał wywodzące się z niemieckiej szkoły Bauhaus projekty modernistyczne czy wręcz brutalistyczne – oszczędne, minimalistyczne konstrukcje, eksponujące materiały budowlane, często kamień i beton.
Oscar dla Corbeta?
Laszlo Toth (Adrien Brody) jest węgierskim Żydem, który wyemigrował z Europy do Stanów w 1947 roku. Ma za sobą tragiczne doświadczenie wojny, rozdzielenia z żoną i koszmaru obozu koncentracyjnego. W Ameryce chce zacząć nowe życie. Od swojego kuzyna, który przygarnia go do domu i daje pracę w swoim sklepie meblowym, Laszlo dowiaduje się, że jego żona i siostrzenica przeżyły wojnę. Ma nadzieję, że kiedyś uda się je sprowadzić.
Potem zajmuje się przebudową biblioteki w rezydencji superbogatego Harrisona Lee Van Burrena (Guy Pearce). Minimalistyczny projekt Totha wywołuje burzę, kontrakt zostaje gwałtownie zerwany. To jest klęska. Ale niedługo potem okazuje się, że goście multimilionera są zachwyceni i zdjęcia biblioteki trafiają na strony magazynu „LOOK”.
Harrison wraca do Totha, uruchamia swoje kontakty, by sprowadzić do Stanów jego żonę i siostrzenicę oraz zleca mu zbudowanie wielkiego centrum kultury na cześć swojej zmarłej matki. To jednak zaledwie pierwsza część „Brutalisty”. Dwie kolejne obejmują dalsze lata życia Totha w Ameryce. Są opowieścią o człowieku, który w nowym kraju musi stawić czoła emigranckiemu losowi, narastającemu antysemityzmowi, bezwzględności tych, którzy mają najsilniejszą pozycję. A przecież sam też niesie w sobie straszne wspomnienia Holokaustu, walczy z obrazami poniżenia i tragedii, które ugrzęzły w jego pamięci i nie dają się z niej wyrzucić. Ucieka w narkotyki, sam staje się tyranem.