Ukraina, być może NATO: to od amerykańskiej polityki zagranicznej zwykło się zaczynać analizę wpływu, jaki może mieć wynik wyborów prezydenckich w USA na świat, a w szczególności na naszą część Europy. Ale tym razem jeszcze ważniejsza jest dla nas wizja przyszłości samej Ameryki, jaką ma każdy z kandydatów.
Wizję Kamali Harris znamy z minionych niemal czterech lat. To próba Joe Bidena wyjścia naprzeciw obawom pauperyzującej się klasy średniej. Nie jest bez wad, w szczególności dlatego, że Kamala Harris wpadła w głęboką zależność od wielkiej finansjery, Wall Street. Istnieje więc spore ryzyko, że zawiedzie nadzieje wielu uboższych Amerykanów jak zawiódł je Barack Obama, stając po stronie banków w czasie wielkiego kryzysu finansowego. Harris nie potrafiła też utrzymać pod kontrolą imigracji. Zależnie od sondaży zmienia zdanie w tak zasadniczych sprawach, jak wydobycie gazu i ropy przy użyciu niszczących środowisko metod (fracking). Z pewnością nie cofnie się przed ochroną amerykańskiego rynku przed importem z Europy, jeśli uzna to za konieczne dla ratowania rodzimego biznesu. Nie wiadomo wreszcie, czy starczy jej determinacji we wdrażaniu ogromnych programów socjalnych, rozwoju edukacji czy modernizacji infrastruktury, które podjął Joe Biden – prezydent skądinąd o wiele bardziej dalekowzroczny niż Barack Obama.
Donald Trump nie uznał przegranej w 2020 r. Joe Bidena uważa za uzurpatora
Ale mimo to kontrast między wizjami Ameryki Harris i Trumpa pozostaje brutalny. Kwintesencją tego ostatniego jest plan powierzenia Elonowi Muskowi „rewizji budżetu federalnego”. Ma on doprowadzić do ograniczenia o blisko jedną trzecią wydatków państwa, czyli masakrę subwencji na edukację, infrastrukturę czy zdrowie. To pozwoliłoby na radykalne zmniejszenie podatków dla wielkiego biznesu bez doprowadzenia do bankructwa kraju, którego dług sięga już 120 proc. PKB. Ceną byłaby jednak niespotykana do tej pory polaryzacja dochodów w USA, co najpewniej doprowadziłoby do desperacji najuboższych Amerykanów, z których dziś paradoksalnie wielu głosuje na Trumpa. Stąd już tylko krok do wojny domowej, jakiej Stany nie znały od ponad półtora wieku.
Czytaj więcej
W ostatnim tygodniu przed dniem wyborów w USA rozpętała się wojna o to, kto bardziej obraził amerykańskich wyborców.
Ale nie mniej niepokojące jest podejście Trumpa do demokracji i państwa prawa. Kandydat republikanów do dziś nie uznał przegranej w 2020 roku. Uważa więc Bidena za uzurpatora. Nie zamierza też uznać ewentualnej porażki 5 listopada. Zapowiada za to zemstę na sędziach, deputowanych, urzędnikach, mediach i wszystkich tych, którzy próbowali stanąć na jego drodze. A inaczej niż w 2016 r. ma teraz nie tylko ekipę gotową wypełnić ten plan, ale i większość w Sądzie Najwyższym, która już przyznała mu niemal bezgraniczny immunitet za to, co zrobił w czasie pierwszej kadencji.