Pensylwania z jej aż 19 głosami elektorskimi, co daje jej wysokie piąte miejsce w tym osobliwym rankingu stanów, ma wybrać prezydenta Stanów Zjednoczonych. I tym samym przesądzić o losie Ameryki, ale i świata: Europy, Azji, najoczywiściej Ukrainy, i w jakimś sensie także Polski przecież.
I wygląda na to, że mieszkańcy stanu w to ostatecznie uwierzyli. Zdaje się w każdym razie, że uwierzyli w to zwolennicy Trumpa. Wyborcy liberalni są bardziej sceptyczni, jak to zresztą jajogłowi: przyjmują do wiadomości taką możliwość, ale ich ona wcale nie cieszy. Wątpią zarówno w sprawiedliwość takiego systemu, jak i własną sprawczość. Po nikim tak jak po moich amerykańskich znajomych nie widać tego, że wątpienie jest pierwotną dyspozycją inteligencji jako klasy społecznej. To oni właśnie, amerykańscy intelektualiści, są prawdziwym, wielkim mitycznym „wahliwym stanem”. Kto mógłby pomyśleć, że po ten deficytowy już u nas towar trzeba będzie mi jeździć do Ameryki?
Nie po to zresztą pojechałem. Ale skoro już jestem, to i z tego skorzystam. Można by powiedzieć, że przyjechałem na własne oczy zobaczyć upadek kraju, w którego kulcie się wychowałem. I ostatecznie pożegnać się z Ameryką, jaką lubiłem: otwartą, ciekawą świata, wykształconą, sceptyczną, bystrą. Była taka Ameryka, zaręczam (i byłbym wdzięczny, gdybym nie musiał wysłuchiwać pouczeń, że głupia, rasistowska, zbrodnicza – owszem, znam obie Ameryki, ale wybieram tę pierwszą), ale zdaje się, że nieuchronnie znika. Że zniknie niezależnie od wyniku wyborów, bo dynamika społecznej zmiany jest nieubłagana. Brzmi to efektowniej, ale to przecież też nie do końca prawda. Jednak „prawda” brzmi w czasie tych wyborów jak jakiś archaiczny, dawno przeterminowany żart, więc nie ma się do tego abstrakcyjnego i niemodnego terminu co przywiązywać.
W Pensylwanii są właściwie tylko dwa duże miasta: Filadelfia i Pittsburgh. Filadelfia zdawała mi się zawsze dość liberalna – nie jest to oczywiście Nowy Jork, ale i tak to półtoramilionowe miasto z siedmiomilionową populacją obszaru metropolitalnego. Mimo złej sławy dzielnicy fentanylowych zombie, to jednak wciąż kwitnąca metropolia Wschodniego Wybrzeża. Ale Pittsburgh, który leży już za Appalachami, stanowiąc – według różnych wersji – albo bramę Zachodu, albo już pierwsze miasto Midwestu?