Wybory prezydenckie w USA 2024

Walka o Biały Dom 2024 – najciekawsze informacje dotyczące kampanii, komentarze, analizy, wyniki

Pensylwania: Niespodziewany punkt ciężkości Ameryki

Rzeczywiście, wszystko zdaje się popierać tę lansowaną – i na pierwszy rzut oka aż nieprawdopodobną – tezę, że o wyniku amerykańskich wyborów zdecyduje ostatecznie jeden stan.

Publikacja: 03.11.2024 17:25

Efektowny mural z wiceprezydentką Kamalą Harris na głównej ulicy dzielnicy kulturalnej (Cultural Dis

Efektowny mural z wiceprezydentką Kamalą Harris na głównej ulicy dzielnicy kulturalnej (Cultural District) Pittsburgha

Foto: Michał Tabaczyński

Pensylwania z jej aż 19 głosami elektorskimi, co daje jej wysokie piąte miejsce w tym osobliwym rankingu stanów, ma wybrać prezydenta Stanów Zjednoczonych. I tym samym przesądzić o losie Ameryki, ale i świata: Europy, Azji, najoczywiściej Ukrainy, i w jakimś sensie także Polski przecież.

I wygląda na to, że mieszkańcy stanu w to ostatecznie uwierzyli. Zdaje się w każdym razie, że uwierzyli w to zwolennicy Trumpa. Wyborcy liberalni są bardziej sceptyczni, jak to zresztą jajogłowi: przyjmują do wiadomości taką możliwość, ale ich ona wcale nie cieszy. Wątpią zarówno w sprawiedliwość takiego systemu, jak i własną sprawczość. Po nikim tak jak po moich amerykańskich znajomych nie widać tego, że wątpienie jest pierwotną dyspozycją inteligencji jako klasy społecznej. To oni właśnie, amerykańscy intelektualiści, są prawdziwym, wielkim mitycznym „wahliwym stanem”. Kto mógłby pomyśleć, że po ten deficytowy już u nas towar trzeba będzie mi jeździć do Ameryki?

Sondażowe poparcie dla kandydatów na prezydenta USA w poszczególnych stanach

Foto: PAP

Nie po to zresztą pojechałem. Ale skoro już jestem, to i z tego skorzystam. Można by powiedzieć, że przyjechałem na własne oczy zobaczyć upadek kraju, w którego kulcie się wychowałem. I ostatecznie pożegnać się z Ameryką, jaką lubiłem: otwartą, ciekawą świata, wykształconą, sceptyczną, bystrą. Była taka Ameryka, zaręczam (i byłbym wdzięczny, gdybym nie musiał wysłuchiwać pouczeń, że głupia, rasistowska, zbrodnicza – owszem, znam obie Ameryki, ale wybieram tę pierwszą), ale zdaje się, że nieuchronnie znika. Że zniknie niezależnie od wyniku wyborów, bo dynamika społecznej zmiany jest nieubłagana. Brzmi to efektowniej, ale to przecież też nie do końca prawda. Jednak „prawda” brzmi w czasie tych wyborów jak jakiś archaiczny, dawno przeterminowany żart, więc nie ma się do tego abstrakcyjnego i niemodnego terminu co przywiązywać.

W Pensylwanii są właściwie tylko dwa duże miasta: Filadelfia i Pittsburgh. Filadelfia zdawała mi się zawsze dość liberalna – nie jest to oczywiście Nowy Jork, ale i tak to półtoramilionowe miasto z siedmiomilionową populacją obszaru metropolitalnego. Mimo złej sławy dzielnicy fentanylowych zombie, to jednak wciąż kwitnąca metropolia Wschodniego Wybrzeża. Ale Pittsburgh, który leży już za Appalachami, stanowiąc – według różnych wersji – albo bramę Zachodu, albo już pierwsze miasto Midwestu?

Miasto niebieskie

Końcówka października rozpieszcza: paleta kolorów na zboczach Appalachów maluje zachwycające obrazy, temperatura jest właściwie letnia (bo w ciągu dnia osiąga 26 st. C), melancholijnie rozsnute po okolicy babie lato kontrastuje z niemą grozą z jednej strony i ekstatyczną wiarą w niedaleki rewanż z drugiej.

Pittsburgh jest niezwykłym przykładem miasta, które podźwignęło się z tego postindustrialnego upadku. Co prawda nic nie odbudowało na razie populacji, która od połowy XX wieku spadła o ponad połowę (z prawie 700 tys. do nieco ponad 300 tys.; obszar metropolitalny liczy sobie jednak ponad 2 mln), ale wciąż trwająca transformacja z tonącego w smogu miasta stali w zielone miasto nowych technologii, medycyny, kultury i nauki powinna dawać nadzieję (albo przynajmniej rozbudzać oczekiwania) innych miast poprzemysłowych.

Czytaj więcej

Donald Trump czy Kamala Harris? Rozstrzygnie Pas Rdzy

Miasto oglądane przez spacerowicza (a to jedno z tych nielicznych amerykańskich walky cities, miast bez korków, ale z chodnikami i ścieżkami rowerowymi) jest, jak się wydaje, całkowicie i radykalnie liberalne, najzupełniej niebieskie. Mimo że leży już w pasie rdzy, który je, zakręcając na południowy zachód, ledwie muska.

Specyfika amerykańskiej kampanii wyborczej, która nie polega na plakatowaniu słupów ogłoszeniowych, wykupywaniu billboardów i naciąganiu tych absurdalnie wielkich siatek z podobiznami polityków na ściany budynków w najatrakcyjniejszych lokalizacjach, pozwala na traktowanie wszelkich materiałów wyborczych w przestrzeni publicznej jako osobliwą formę plebiscytu przedwyborczego. Wszystkie plakaty wyborcze kolportowane przez komitety są bowiem prezentowane przez obywateli w oknach ich mieszkań, ogródkach, na werandach domów, na szybach prywatnych samochodów. Tu Harris wraz z Walzem wygrywa bezapelacyjnie. Zresztą, dość powiedzieć, że nigdzie – a swoim zwyczajem schodziłem kawał miasta pieszo, więc trudno, żeby coś mi umknęło – nie zauważyłem plakatu Trumpa i Vance’a. Wyjątek stanowiła furgonetka, na której tylnych drzwiach rzucały się w oczy dwie naklejki: „My, Naród / jesteśmy rozeźleni” oraz „Trump / Uczyńmy na powrót Amerykę wielką”.

Jako że zbliża się Halloween, plakatom często towarzyszą upiorne dekoracje. Jakby mimowolna wróżba. Jest się czego bać, mówią te widoki. Z okien wychodziły macki jakiegoś Cthulu. Czy to jest ta legendarna „waszyngtońska ośmiornica”, której macki ma Trump poobcinać? – zażartowałem, ale moim amerykańskim znajomym nie było do śmiechu.

Halloweenowo-wyborcza dekoracja w Pittsburghu. Jakby mimowolna wróżba

Halloweenowo-wyborcza dekoracja w Pittsburghu. Jakby mimowolna wróżba

Foto: Michał Tabaczyński

Na ulicach mijałem też – i to kilka razy – wyłącznie ludzi z organizacji wspierających Kamalę Harris. No i wolontariuszy organizacji Planned Parenthood zaangażowanych do akcji afirmatywnej propagującej udział w wyborach. Na głównej ulicy dzielnicy kulturalnej (Cultural District) powstał też wielki – efektowny i ładny – mural z wiceprezydentką (opłacony przez komitet Harris For President). W billboardach remis: widziałem na zachodnich opłotkach miasta (do innych nie dotarłem) jeden z Trumpem i jeden z Harris.

Remis – być może z niewielkim odchyleniem w stronę Trumpa, ale zdało mi się ono nieznaczne – panował też w reklamach internetowych. Oczywiście nie mam pojęcia, jak mogły mnie rozpoznawać algorytmy, więc ten „dowód” jest akurat czysto anegdotyczny. Co mnie zdziwiło, to fakt, że w jednej z reklam Harris mówiła o sobie i swoim wiceprezydencie jako drużynie underdogów: „Startujemy z przegranej pozycji, ale wygramy” (We are the underdogs, but we will win – przytaczam z pamięci, ale w miarę dokładnie).

Zaklęcia, których się nie rzuca

Nie jestem specjalistą od marketingu politycznego, ale widzę w tym ryzykowną zagrywkę. Raz wypowiedziane słowo potrafi zatruwać umysły, przyklejać się do wszystkich działań sztabu czy kandydatki, infekować sprawczość. Czy ostatecznie ma zdolność mobilizacji, czy wręcz przeciwnie, nigdy się pewnie nie dowiemy. Fakty są takie, że niecałe dwa tygodnie temu sondażowe wyniki obojga kandydatów się zrównały i od tego czasu Trumpowi nieustannie – choć to mikroskopijne – rośnie poparcie. Dzisiaj, ostatniego dnia października, osiąga niecałe pół punktu procentowego nad Kamalą Harris. Tyle że Trump, jak to też się zdarza i u nas z radykalną prawicą, bywa niedoszacowany w sondażach.

Podobnie rzecz się ma z innym słowem: „desperacja”. To akurat „The New York Times”, informując o zaangażowaniu Bruce’a Springsteena (w końcu to chłopak z gitarą z pensylwańskiej klasy robotniczej) w kampanię Harris, napisał piórem Rebeki Davis O’Brian: „Wpływ takich przedstawień da się często ocenić tylko z perspektywy czasu. Rezultat wyborczego wyścigu pokaże, czy były zaledwie tryumfalną rekapitulacją kampanii, czy aktem desperacji”. Raz uwolnionego dżina desperacji trudno z powrotem zagnać do lampy. I tak wszystkie działania demokratów widzę teraz jako desperackie.

Końcówka października rozpieszcza: paleta kolorów na zboczach Appalachów

Końcówka października rozpieszcza: paleta kolorów na zboczach Appalachów

Foto: Michał Tabaczyński

Weźmy takie przedwyborcze spotkania. W Pittsburghu w tych dniach nie ma akurat żadnych wieców. Ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. Najpierw bowiem przekonywano – wiadomo, że nie bez racji – mieszkańców Pensylwanii (oraz jej poszczególnych miast: Kamala Harris ostatnio odwiedzała stolicę stanu, maleńki – nomen omen – Harrisburg), iż to od nich zależy przyszłość Stanów i świata. Teraz natomiast zobaczyłem, że próbuje się przekonać, iż losy świata są w rękach pensylwańskich Ukraińców czy dokładniej: Amerykanów o ukraińskich korzeniach mieszkających w tym stanie. Owo pół punktu procentowego głosów przelicza się na od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu głosów. Zrządzeniem losu w Pensylwanii mieszka podobno około 120 tys. (z których niecałe 100 tys. posiada już prawa wyborcze) osób deklarujących ukraińskie pochodzenie. W ostatnich wyborach Biden pokonał w tym stanie Trumpa różnicą około 80 tys. głosów.

Ukraińcy w oku cyklonu

I to do nich miała przemówić Marie Yovanovitch, dawna ambasadorka Stanów Zjednoczonych w Ukrainie (ale też Kirgistanie i Armenii), która tu stała się znaną postacią po tym, jak Donald Trump odwołał ją ze stanowiska, zarzucając nielojalność i próby torpedowania jego nacisków na wszczęcie postępowania w sprawie ukraińskich śladów w kampanii Hillary Clinton. Stała się ona ofiarą kampanii pomówień ze strony Trumpa i jego współpracowników, a pewnie największy rozgłos przyniosły jej zeznania przed komisją senacką w postępowaniu impeachmentowym Donalda Trumpa.

Czytaj więcej

Sondaż: Jak zwycięstwo Trumpa wpłynie na bezpieczeństwo Polski? Co sądzą Polacy?

O tym, że spotkanie było skierowane do ukraińskich Amerykanów (zresztą pani ambasador przemawiała na tle plakatów poparcia dla Kamali Harris sygnowanych: Polish Americans i Ukrainian Americans – to zupełnie niespotykana wspólnota interesów, jak mi się zdaje) świadczy najlepiej fakt, że dowiedziałem się o tym od moich ukraińskich przyjaciół z Pittsburgha, do których ta informacja dotarła pocztą pantoflową. Kiedy próbowałem znaleźć o tym spotkaniu jakieś informacje, nie dało się odszukać w sieci niczego.

W małej salce na dalekich przedmieściach Pittsburgha zgromadziło się około 30 osób, które wysłuchały pogadanek Tarasa Filenki (to ukraiński muzyk mieszkający i uczący w Pittsburghu) oraz byłego ambasadora USA w Nowej Zelandii. No i oczywiście pani ambasador. Świetna retorycznie, powtarzała – rzecz oczywista – wszystkie oczywistości kampanijnych zaklęć, chociaż siłę jej argumentacji wspierała choćby wcześniejsza krytyka administracji Bidena, która jej zdaniem zbyt długo zwlekała z przekazywaniem broni Ukrainie. No i – co prawda świetnie obudowane w najsubtelniejsze zastrzeżenia, ale nie zmienia to sedna sprawy – twierdzenie: że oto inwestycją 5 proc. budżetu obronnego Stanów Zjednoczonych zniszczona została połowa konwencjonalnego potencjału rosyjskiej armii. Które zresztą stanowiło argument w jednej z istotniejszych linii perswazji: że ta wojna jest inwestycją w amerykańskie bezpieczeństwo.

Mała flaga wyśmiewająca Donalda Trumpa wbita w psie odchody

Mała flaga wyśmiewająca Donalda Trumpa wbita w psie odchody

Foto: Michał Tabaczyński

Sam już nie wiem, czy to spotkanie skierowane było rzeczywiście do amerykańskich Ukraińców, czy było tylko motywacyjną mową do grupy wolontariuszy, którzy też stanowili publiczność. Jedyną skierowaną do ukraińskiej społeczności – a możliwie kontrowersyjna dla niezdecydowanych – mogła być wyrażona przez ambasador Yovanovitch nadzieja, że Kamala Harris pozwoli na używanie amerykańskiej broni głęboko na terytorium Rosji. Nie jestem tego, oczywiście, pewna, zaznaczyła. Ale obecna sytuacja – użyła obrazowej metafory – pozwala zestrzeliwać strzały, ale oszczędzić łucznika.

Za miasto, w czerwień

Może nie miałoby to dla mnie gorzkiego posmaku desperacji (nawet po tym, jak już przeczytałem te słowa w „NYT”), gdyby nie krótka wyprawa za miasto. Nie pojechałem nawet do rejonu, który można by uznać za to, co się zwykło nazywać „wiejską Pensylwanią” (rural Pennsylvania), właściwie wyjechałem ledwie kilkadziesiąt kilometrów za pittsburski obszar metropolitalny. Jechałem sobie bocznymi drogami, mijałem wioski – z reguły dość biedne, owszem, zdarzyło się może jedno osiedle przyczep mieszkalnych, ale też bez przesady. Ot, zwykła rolnicza okolica.

Czytaj więcej

Ekspert o wyborach w USA: Szala przechyliła się na korzyść Donalda Trumpa. Amerykanie chcą zmian

Obszar czerwonej Ameryki, nawet może nie tyle republikanizmu, ile trumpizmu. Plakaty Trumpa i Vance’a były wszędzie. Małe, duże. Proste w swojej retoryce: „Trump na prezydenta 2024”, „Trump i Vance”, „Weterani za Trumpem”, no i oczywiście „Uczyńmy Amerykę na powrót wielką” – te próbowałem liczyć, ale w końcu przestałem. A czasem bardziej skomplikowane: „Trump to bezpieczeństwo, Harris to przestępczość” (Trump – safety, Harris – crime; czyli też: „przemoc”, a może i „zbrodnia”). Flagi, wiele flag szarpanych delikatnym wciąż jesiennym wiatrem. Flagi z amerykańskimi orłami, flagi z Trumpem, kartonowe postaci byłego prezydenta stojące na gankach i werandach. Czasem plakaty były nawet dowcipne, chociaż i nieco przeterminowane: „Bye, bye, Biden”. Jechałem powoli, oniemiały tą nagłą zmianą wyborczych dekoracji. Nie sama stylistyka mnie, co jasne, zdumiała, ale nagłość tej zmiany i natężenie reklamy. Byłem wcześniej przez czas jakiś w New Jersey, naoglądałem się koszulek z podobizną Trumpa wyciągającego dwa środkowe palce i tryumfalnie wołającego: „Spudłowaliście!”. Niewiele mnie już może zdziwić.

Poza miastem nie było ani jednego plakatu Harris i Walza. Konkurencją dla Trumpa i Vance’a były tylko plakaty z Jezusem. W podobnym rozmiarze i stylistyce, co zresztą ciekawe. Kandydat co prawda niezarejestrowany, ale – wszystko na to wskazuje – dość silny w tych okolicach.

Autor

Michał Tabaczyński

Tłumacz literatury czeskiej i anglojęzycznej, eseista i krytyk literacki

Pensylwania z jej aż 19 głosami elektorskimi, co daje jej wysokie piąte miejsce w tym osobliwym rankingu stanów, ma wybrać prezydenta Stanów Zjednoczonych. I tym samym przesądzić o losie Ameryki, ale i świata: Europy, Azji, najoczywiściej Ukrainy, i w jakimś sensie także Polski przecież.

I wygląda na to, że mieszkańcy stanu w to ostatecznie uwierzyli. Zdaje się w każdym razie, że uwierzyli w to zwolennicy Trumpa. Wyborcy liberalni są bardziej sceptyczni, jak to zresztą jajogłowi: przyjmują do wiadomości taką możliwość, ale ich ona wcale nie cieszy. Wątpią zarówno w sprawiedliwość takiego systemu, jak i własną sprawczość. Po nikim tak jak po moich amerykańskich znajomych nie widać tego, że wątpienie jest pierwotną dyspozycją inteligencji jako klasy społecznej. To oni właśnie, amerykańscy intelektualiści, są prawdziwym, wielkim mitycznym „wahliwym stanem”. Kto mógłby pomyśleć, że po ten deficytowy już u nas towar trzeba będzie mi jeździć do Ameryki?

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wybory w USA
J.D. Vance. Wiceprezydent USA nowej generacji
Wybory w USA
To już pewne. Donald Trump wygrał we wszystkich kluczowych stanach
Wybory w USA
Nowa ekipa Donalda Trumpa. Tym razem prezydent chce lojalistów
Wybory w USA
Pierwsza nominacja Donalda Trumpa. Historyczna
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Wybory w USA
Guy Sorman: Inflacja to pretekst. Prawdziwe powody głosowania na Trumpa