Wyjechał pan z Białorusi, opuszczając tamtejszy Park Wysokich Technologii (PWT). To miejsce było nazywane białoruską Doliną Krzemową. Słusznie?
Obowiązuje tam specjalny system podatkowy i własne zasady prawne, opierający się na prawie brytyjskim, obowiązywały o wiele bardziej liberalne przepisy niż w całej Białorusi. Zerowy podatek dochodowy i płacono jedynie jeden procent od zysku, który trafiał do funduszu na utrzymanie i rozwój PWT. Z punktu widzenia podatkowego to było najbardziej atrakcyjne miejsce na świecie dla naszej branży. Do tego składki zdrowotne i emerytalne pracowników liczone od średniej krajowej na Białorusi, a przecież zarobki w naszym sektorze były kilkakrotnie większe.
To co pana zmusiło do opuszczenia kraju?
Moja przygoda z polityką się zaczęła, gdy poznałem Marię Kalesnikową (białoruska działaczka opozycyjna, od września 2020 r. za kratami – red.). Zaprzyjaźniliśmy się i poprzez nią poznałem Wiktora Babrykę (białoruski bankier, niedopuszczony do wyborów rywal Łukaszenki, więzień polityczny – red.) jeszcze przed tym, gdy ogłosił swój udział w wyborach. A gdy to zrobił, byłem w trakcie rozmów z szefem białoruskiej dyplomacji Uładzimirem Makiejem i jednym z głównych zagranicznych inwestorów Doliny Krzemowej. Omawialiśmy m.in. kwestię otwarcia fabryki Tesli na Białorusi. Nie mogłem więc wtedy dołączyć do sztabu opozycyjnego kandydata, ale wspierałem go po cichu. Po wyborach już nie było mowy o żadnych inwestycjach z zagranicy, plany legły w gruzach. Wtedy wielu ludzi z branży IT zrozumiało, że musimy włączyć się aktywnie w pomoc dla sił demokratycznym. Zostałem więc członkiem opozycyjnej Rady Koordynacyjnej. Niedługo po tym zrozumiałem, że mój dalszy pobyt na Białorusi jest niebezpieczny i że muszę wyjechać.
Ludzie z pana branży należą do grona najlepiej zarabiających na Białorusi, reżim Łukaszenki stworzył dla was preferencyjne warunki prowadzenia działalności. Dlaczego poszliście pod prąd?